(17) Ronin znalazł klucze do Królestwa
Prawdziwa
przyjaźń, choćby raz tylko spotkana w życiu i odłożona na potem z powodu
odległości, osobistych wyborów, zajęć czy różnicy doświadczeń, nie pozostawia
człowieka nigdy takim samym jak przedtem. Przyjęte i okazane zaufanie, które
jest przecież istotą przyjaźni, podsyca niezaspokojony już niczym potem głód. Poszukiwanie
przeżytego raz dowartościowania staje się sensem i otwiera, daje odwagę do
stawiania światu zuchwałych pytań, podnosi głowę znad piasku i nie pozwala na
powrót oczu wbić w bruk. Kto jest przyjacielem drugiego, jest z zasady wrogiem
ignorancji. Zawsze będę pamiętał tę chwilę, kiedy ojciec Marek Sokołowski,
jezuita, podsumowując lata naszej współpracy nad mistyką Newmana, położył mi
rękę na ramieniu i powiedział: dzięki za tę transoceaniczną przyjaźń. Bo studium
poświęcone duchowej doktrynie angielskiego konwertyty przeprowadziliśmy rozdzieleni
w tym czasie przez wielką wodę. To nie była nawet nobilitacja. Nie o to chodzi
– choć usłyszeć podobne słowa od własnego profesora, znaczyło więcej niż
wyróżnienie po dobrze zdanym egzaminie. Ale ojciec Marek miał to coś. Zamiast
profesjonalnie, na chłodno oferować studentom warsztat promotora, ujmował
osobistą kulturą bycia, mowy i myślenia. Profesor ryzykował relację. Do dziś
pamiętam pierwsze wykłady z mistyki ignacjańskiej, jakie ojciec Sokołowski
dawał na Bielanach. Zawsze przychodził punktualnie lecz studentom, według
właściwej sobie maniery, nie starczało nigdy przerwy na złapanie drugiego
oddechu. Bywało więc, że profesor rozpoczynał dyskurs w obecności połowy
audytorium. Po trzech minutach, po pięciu i tak dalej, ciągle ktoś dochodził,
przepraszał, potrącał ławki, szurał krzesłami. I choć to niewiarygodne, ojciec
Marek za każdym razem podnosił się zza katedry, wskazywał cierpliwie wolne
miejsca na sali i streszczał spóźnialskim to, co omówił już wcześniej w trakcie
rozpoczętego wykładu. Miał nie tyle tytuł, co klasę profesora. Bardzo łatwo
jest przecież zmiażdżyć ignoranta ciężarem autorytetu. Dużo trudniej jest
udzielić maluczkim - bez autodemonstracji i stopniowo – czegoś ważnego z
własnej wielkości. Pewnie dlatego każde ze spotkań z profesorem uskrzydlało, podnosiło,
umacniało – więcej jakości niosłem potem w sobie.
Jednym
z dowodów świadczących, iż osoba ludzka pochodzi od Boga jest to, że w każdym
czasie i w każdym miejscu, niezależnie od stanu fizycznego, psychicznego czy
duchowego, tryskając zdrowiem lub cierpiąc latami na wózku inwalidzkim,
człowiek zdolny jest się rozwijać. Nie istnieje po prostu nic, co mogłoby
ludziom przeszkodzić w postępie wewnętrznym. Progres jest nieodzownym elementem
wszystkich lat człowieka. Jest to idealny refleks tej samej cechy, która oświeca
dyskretnie wielkie misterium wewnętrznego istnienia Boga. On jest Stwórcą
zawsze, nie przestaje stwarzać nigdy. Dlatego z kolei regres, zaniechanie rozwoju,
rebelia cierpienia lub gorycz starości, która wygodne otumanienie
usprawiedliwia sloganami w stylu: mój pociąg już dawno odjechał – rozeznać
trzeba jako przeciwne ludzkiej naturze. Człowiek stworzony jest tak, by postępować
zawsze wzwyż i do przodu, nigdy wstecz, nigdy w dół.
Mowa
Piotra apostoła, który jako coś więcej niż psychiczny wstrząs przeżył moment zmartwychwstania,
w gruncie rzeczy i w pewnym aspekcie, ujawnia jego nową zuchwałość w myśleniu.
Niedawny jeszcze rybak staje przed pewnymi swej wiedzy Żydami, aby wykrzyczeć
im: jesteście ignorantami! Piotr nie jest w tym momencie hardy. To, co robi,
nie jest wadą. Apostoł widział prawdę w jej kompletnej postaci i w świetle tego
wydarzenia, religijne konstrukcje faryzeuszów przypominają szkielety świątyń
opuszczone przez mnichów, żałobne ołtarze bez ofiary, gardziele niepoświęconych
grobów bez dymu kadzideł. Wszystkie więc dosadne zwroty z dyskursu Piotra
definiują czym jest duchowa gnuśność: jest zaparciem się świętości i
sprawiedliwości, jest wypraszaniem łaski dla zbrodni, jest przeciwko życiu,
jest działaniem w nieświadomości, czyli jest ignorancją – najgłębszym z
wewnętrznych upadków człowieka! (por. Dz 3, 14 – 17)
Biblijna
ignorancja jest stanem zawinionym, wybranym i długotrwałym. Może mieć sens
intelektualny, moralny, duchowy lub kulturowy - czyli społeczny. Przez to jest
gorsza od grzechu, który dotyka człowieka jedynie jako konsekwencja słabości.
Nie ma też nic wspólnego z prostotą, brakiem wiedzy czy niedostatkiem
oświecenia. Ignorancja w Piśmie Świętym to upór przeciwko prawdzie, podyktowany
którymś z następujących motywów: bo tak jest wygodniej, bo nikomu nie trzeba
się sprzeciwiać, bo nie muszę iść pod prąd, bo trudno jest ścierpieć krytykę,
bo łatwiej jest wyprzeć coś z siebie niż to korygować, bo jestem skreślony, gdy
megafony tego świata okrzykną mnie świrem lub fundamentalistą. Ignorancja ma
swoje przyczyny, przebieg oraz konsekwencje. Przyczynami są zazwyczaj
przeciętność, bezmyślność, komfort lub dowolnie przyjęty kompromis. Przebieg
podobny jest do stopniowego zapadania się osobowości w głąb człowieka, aż do
zaniku inteligencji, refleksji oraz rozeznania. Ignorant z dnia na dzień coraz
bardziej zadowala się populizmem i rozrywką, które do spółki razem warunkują znacząco
jego decyzje i wybory. Wreszcie konsekwencja jest jedna – człowiek zgadza się
być manipulowanym i nie ma sił by to zmienić. Prawem apostoła by mówić tak
radykalnie jest historyczny fakt, że Chrystus – jeszcze tego samego dnia, w
którym zmartwychwstał – oświecił umysły świadków, czyli przemógł w nich stan
przeciwnej odkupionej naturze tępoty, ciemnoty, wreszcie ignorancji (por. Łk
24, 45).
Jedną
z najbardziej frapujących zagadek współczesnego katolicyzmu jest dość
powszechny już proceder, w wyniku którego najbardziej inteligentni,
wykształceni i oświeceni członkowie Kościoła, z rozmachem wypierają się
pierwszych miejsc na rzecz ubóstwa i slumsu. Jaki bowiem impuls poruszył
Alberta Chmielowskiego, aby podeptać karierę genialnego malarza i zejść do
ogrzewalni lub Matkę Teresę z Kalkuty, by zostawić wychowawczą pracę w kolegiach
dla bogatych i żyć na indyjskiej ulicy? Albo co dotknęło inteligentnego
wykładowcę i psychologa Benedicta Groeschela z południowego Bronxu, który wpoił
w swych braci konieczność ponownej odnowy franciszkanizmu? Gdy ronin poznaje
ich życie, podobnie zuchwały dreszcz oświecenia przeszywa jego wrażliwą duszę. Ronin
doszedł przez wierność mądrości do progu tego samego w swej cenie wyboru i wie,
że stał się niewygodny. Są takie gabinety i kręgi, do których nie zostanie
nigdy zaproszony. Upływał czas, przemijało życie i w pewnej chwili ronin zdał
sobie sprawę, że nabyta mądrość może być przeszkodą do awansu. Musiał wtedy
wybrać: pozostaję mądrym roninem i nie mieszczę się albo staram się zmieścić,
skrywając światło mądrości do podziemia i grając przed oczyma zazdrosnych
kombinatorów. W przypadku drugiego z możliwych scenariuszy siostrą ronina
stałaby się ignorancja. Co prawda, jeszcze chwilę łudził się, że może jednak
ktoś tę mądrość odpowiednio wyceni i stosownie zużytkuje. Gdy przestał się
łudzić, został mnichem: człowiekiem kompletnym, ubogim, płóciennym trzosem, bryłą
całkowitą, milczeniem nieśpiesznym w słowach – i wówczas zmieścił się w życiu.
Mnich ronin szybko wyszedł ze zdumienia – wszak salon nie zdał sobie sprawy z
pożytków jego mądrości! Nie znaczyło to jednak, że nikt jej nie potrzebuje.
Odesłany na margines, bez oklasków, dywanów, bez kamer, znalazł się wśród ludzi
biednych, o których planach i celach świat nie chce nawet słuchać. Ubodzy i prości nie
dysponują niczym, mają jednak pragnienie mądrości. Syci i wpływowi dla odmiany
dysponują wszystkim, są jednak nadzwyczajnie głupi. Ronin żyje więc z daleka.
Swoim zwyczajem, po jakimś czasie, powraca znów i znów do wzruszającej lektury
książki Archibalda Josepha Cronina pod tytułem Klucze królestwa.