poniedziałek, 30 kwietnia 2018

KODEKS RONINA


(17) Ronin znalazł klucze do Królestwa

Prawdziwa przyjaźń, choćby raz tylko spotkana w życiu i odłożona na potem z powodu odległości, osobistych wyborów, zajęć czy różnicy doświadczeń, nie pozostawia człowieka nigdy takim samym jak przedtem. Przyjęte i okazane zaufanie, które jest przecież istotą przyjaźni, podsyca niezaspokojony już niczym potem głód. Poszukiwanie przeżytego raz dowartościowania staje się sensem i otwiera, daje odwagę do stawiania światu zuchwałych pytań, podnosi głowę znad piasku i nie pozwala na powrót oczu wbić w bruk. Kto jest przyjacielem drugiego, jest z zasady wrogiem ignorancji. Zawsze będę pamiętał tę chwilę, kiedy ojciec Marek Sokołowski, jezuita, podsumowując lata naszej współpracy nad mistyką Newmana, położył mi rękę na ramieniu i powiedział: dzięki za tę transoceaniczną przyjaźń. Bo studium poświęcone duchowej doktrynie angielskiego konwertyty przeprowadziliśmy rozdzieleni w tym czasie przez wielką wodę. To nie była nawet nobilitacja. Nie o to chodzi – choć usłyszeć podobne słowa od własnego profesora, znaczyło więcej niż wyróżnienie po dobrze zdanym egzaminie. Ale ojciec Marek miał to coś. Zamiast profesjonalnie, na chłodno oferować studentom warsztat promotora, ujmował osobistą kulturą bycia, mowy i myślenia. Profesor ryzykował relację. Do dziś pamiętam pierwsze wykłady z mistyki ignacjańskiej, jakie ojciec Sokołowski dawał na Bielanach. Zawsze przychodził punktualnie lecz studentom, według właściwej sobie maniery, nie starczało nigdy przerwy na złapanie drugiego oddechu. Bywało więc, że profesor rozpoczynał dyskurs w obecności połowy audytorium. Po trzech minutach, po pięciu i tak dalej, ciągle ktoś dochodził, przepraszał, potrącał ławki, szurał krzesłami. I choć to niewiarygodne, ojciec Marek za każdym razem podnosił się zza katedry, wskazywał cierpliwie wolne miejsca na sali i streszczał spóźnialskim to, co omówił już wcześniej w trakcie rozpoczętego wykładu. Miał nie tyle tytuł, co klasę profesora. Bardzo łatwo jest przecież zmiażdżyć ignoranta ciężarem autorytetu. Dużo trudniej jest udzielić maluczkim - bez autodemonstracji i stopniowo – czegoś ważnego z własnej wielkości. Pewnie dlatego każde ze spotkań z profesorem uskrzydlało, podnosiło, umacniało – więcej jakości niosłem potem w sobie.
Jednym z dowodów świadczących, iż osoba ludzka pochodzi od Boga jest to, że w każdym czasie i w każdym miejscu, niezależnie od stanu fizycznego, psychicznego czy duchowego, tryskając zdrowiem lub cierpiąc latami na wózku inwalidzkim, człowiek zdolny jest się rozwijać. Nie istnieje po prostu nic, co mogłoby ludziom przeszkodzić w postępie wewnętrznym. Progres jest nieodzownym elementem wszystkich lat człowieka. Jest to idealny refleks tej samej cechy, która oświeca dyskretnie wielkie misterium wewnętrznego istnienia Boga. On jest Stwórcą zawsze, nie przestaje stwarzać nigdy. Dlatego z kolei regres, zaniechanie rozwoju, rebelia cierpienia lub gorycz starości, która wygodne otumanienie usprawiedliwia sloganami w stylu: mój pociąg już dawno odjechał – rozeznać trzeba jako przeciwne ludzkiej naturze. Człowiek stworzony jest tak, by postępować zawsze wzwyż i do przodu, nigdy wstecz, nigdy w dół.
Mowa Piotra apostoła, który jako coś więcej niż psychiczny wstrząs przeżył moment zmartwychwstania, w gruncie rzeczy i w pewnym aspekcie, ujawnia jego nową zuchwałość w myśleniu. Niedawny jeszcze rybak staje przed pewnymi swej wiedzy Żydami, aby wykrzyczeć im: jesteście ignorantami! Piotr nie jest w tym momencie hardy. To, co robi, nie jest wadą. Apostoł widział prawdę w jej kompletnej postaci i w świetle tego wydarzenia, religijne konstrukcje faryzeuszów przypominają szkielety świątyń opuszczone przez mnichów, żałobne ołtarze bez ofiary, gardziele niepoświęconych grobów bez dymu kadzideł. Wszystkie więc dosadne zwroty z dyskursu Piotra definiują czym jest duchowa gnuśność: jest zaparciem się świętości i sprawiedliwości, jest wypraszaniem łaski dla zbrodni, jest przeciwko życiu, jest działaniem w nieświadomości, czyli jest ignorancją – najgłębszym z wewnętrznych upadków człowieka! (por. Dz 3, 14 – 17)
Biblijna ignorancja jest stanem zawinionym, wybranym i długotrwałym. Może mieć sens intelektualny, moralny, duchowy lub kulturowy - czyli społeczny. Przez to jest gorsza od grzechu, który dotyka człowieka jedynie jako konsekwencja słabości. Nie ma też nic wspólnego z prostotą, brakiem wiedzy czy niedostatkiem oświecenia. Ignorancja w Piśmie Świętym to upór przeciwko prawdzie, podyktowany którymś z następujących motywów: bo tak jest wygodniej, bo nikomu nie trzeba się sprzeciwiać, bo nie muszę iść pod prąd, bo trudno jest ścierpieć krytykę, bo łatwiej jest wyprzeć coś z siebie niż to korygować, bo jestem skreślony, gdy megafony tego świata okrzykną mnie świrem lub fundamentalistą. Ignorancja ma swoje przyczyny, przebieg oraz konsekwencje. Przyczynami są zazwyczaj przeciętność, bezmyślność, komfort lub dowolnie przyjęty kompromis. Przebieg podobny jest do stopniowego zapadania się osobowości w głąb człowieka, aż do zaniku inteligencji, refleksji oraz rozeznania. Ignorant z dnia na dzień coraz bardziej zadowala się populizmem i rozrywką, które do spółki razem warunkują znacząco jego decyzje i wybory. Wreszcie konsekwencja jest jedna – człowiek zgadza się być manipulowanym i nie ma sił by to zmienić. Prawem apostoła by mówić tak radykalnie jest historyczny fakt, że Chrystus – jeszcze tego samego dnia, w którym zmartwychwstał – oświecił umysły świadków, czyli przemógł w nich stan przeciwnej odkupionej naturze tępoty, ciemnoty, wreszcie ignorancji (por. Łk 24, 45).
Jedną z najbardziej frapujących zagadek współczesnego katolicyzmu jest dość powszechny już proceder, w wyniku którego najbardziej inteligentni, wykształceni i oświeceni członkowie Kościoła, z rozmachem wypierają się pierwszych miejsc na rzecz ubóstwa i slumsu. Jaki bowiem impuls poruszył Alberta Chmielowskiego, aby podeptać karierę genialnego malarza i zejść do ogrzewalni lub Matkę Teresę z Kalkuty, by zostawić wychowawczą pracę w kolegiach dla bogatych i żyć na indyjskiej ulicy? Albo co dotknęło inteligentnego wykładowcę i psychologa Benedicta Groeschela z południowego Bronxu, który wpoił w swych braci konieczność ponownej odnowy franciszkanizmu? Gdy ronin poznaje ich życie, podobnie zuchwały dreszcz oświecenia przeszywa jego wrażliwą duszę. Ronin doszedł przez wierność mądrości do progu tego samego w swej cenie wyboru i wie, że stał się niewygodny. Są takie gabinety i kręgi, do których nie zostanie nigdy zaproszony. Upływał czas, przemijało życie i w pewnej chwili ronin zdał sobie sprawę, że nabyta mądrość może być przeszkodą do awansu. Musiał wtedy wybrać: pozostaję mądrym roninem i nie mieszczę się albo staram się zmieścić, skrywając światło mądrości do podziemia i grając przed oczyma zazdrosnych kombinatorów. W przypadku drugiego z możliwych scenariuszy siostrą ronina stałaby się ignorancja. Co prawda, jeszcze chwilę łudził się, że może jednak ktoś tę mądrość odpowiednio wyceni i stosownie zużytkuje. Gdy przestał się łudzić, został mnichem: człowiekiem kompletnym, ubogim, płóciennym trzosem, bryłą całkowitą, milczeniem nieśpiesznym w słowach – i wówczas zmieścił się w życiu. Mnich ronin szybko wyszedł ze zdumienia – wszak salon nie zdał sobie sprawy z pożytków jego mądrości! Nie znaczyło to jednak, że nikt jej nie potrzebuje. Odesłany na margines, bez oklasków, dywanów, bez kamer, znalazł się wśród ludzi biednych, o których planach i celach świat nie chce nawet słuchać. Ubodzy i prości nie dysponują niczym, mają jednak pragnienie mądrości. Syci i wpływowi dla odmiany dysponują wszystkim, są jednak nadzwyczajnie głupi. Ronin żyje więc z daleka. Swoim zwyczajem, po jakimś czasie, powraca znów i znów do wzruszającej lektury książki Archibalda Josepha Cronina pod tytułem Klucze królestwa.



środa, 18 kwietnia 2018

KODEKS RONINA

(16) Wielka cisza ronina

Intymność to cnota wyparta z wyobraźni współczesności. Myślę o powszechnym dość i bezwiednym w większości przypadków odruchu z cyklu facebook-story: wszystko co ludzkie wieszam na ekranie. Smutek po zgonie cioci z Konstancina, narodziny kociaków z kocicy, nowe zęby po wizycie u stomatologa i łańcuszek wsparcia dla koleżanki po przeszczepie biustu. Ów nudyzm emocjonalny ma za zadanie podporządkować absolutną prawdę egzystencji dowolnej fabule istnienia. Będą czytać moje donosy, wierząc, że jestem tym, kim nie jestem. Wspominam o tym z obawą, by nie wstąpić przypadkiem do kręgu celebrytów - nudystów. Zmuszony zostałem bowiem do napisania ze szczerością słów, które zrobią łatwą karierę na wszystkich estradach wirtualnej autoodsłony: miałem kryzys! Przed laty, w samym epicentrum formacji, na przejściu między filozofią a teologią, świat prawd chrześcijańskiej wiary przestał mi się łączyć w jakąś wyczekiwaną całość logicznej układanki. Filozofię studiowałem z zapałem. Bóg ujawniał się w prawdzie. Rozumiałem i wiedziałem, co z czego pochodzi. Przejście po dwóch latach od filozofii do teologii systematycznej - nawet nie wiem: dlaczego? - skończyło się dla mnie wstrząsem, tumanem intelektu i mgłą. Rozważałem po cichu przed wszystkimi dokończyć trzeci rok w seminarium i pójść sobie w świat. Wszedłem w kryzys!
Wtedy właśnie stosowni formatorzy zaprosili biskupa Edwarda Dajczaka w roli kaznodziei na kilka dni wielkopostnych rekolekcji w seminarium. Ten biskup był jakiś inny. Gdy o poranku przed jutrznią wchodziłem do kaplicy, on już tam klęczał w skupieniu. Uczył nas modlitwy nie tyle katechezą, co osobistym jej doświadczeniem. Gdy głosił nauki, patrzył przenikliwie gdzieś poza horyzont. Żył w nim pelikan Bożego Słowa. Autentyczne piękno przepowiadania wyszarpywał sobie spod serca. Zmagał się bardziej za nas, niż z nami. Wszystko to, co obserwowałem, oswoiło mnie do tego stopnia, że trzeciego dnia rekolekcji, na chwilę przed finiszem, poprosiłem biskupa o rozmowę. Mistyk ambony wielkich lotów okazał się bliskim, cierpliwym rozmówcą. Odsłuchał ze mnie wszystko. Było czymś oczywistym i dla mnie i dla niego, że w pierwszym i ostatnim, bo przecież przelotnym kontakcie, nie wolno udzielić kategorycznych odpowiedzi. Biskup Edward starał się po mistrzowsku rozszerzyć horyzont problemu, pomóc mi odejść od ściany, zobaczyć świat poza linią kryzysu. Dzielił się też otwarcie własnym życiem.
W trakcie formacji w seminarium – mówił – wszystko było rytmiczne i odmierzone. Miałem swój schemat, łatwo było pilnować modlitwy, a treść medytacji z reguły ktoś podpowiadał. Natychmiast po wtargnięciu w pracę duszpasterską, utraciłem równowagę działania i skupienia. Zajęć było za dużo. Zresztą każdą aktywność duszpasterską przeżywałem z właściwą początkom radością kapłańskich pierwocin. Ale modlitwę zaniedbałem. Pewnej soboty – kontynuował swoje świadectwo biskup – jak zwykle starałem się przygotować kazanie dla parafian na niedzielę. Otworzyłem Biblię z czytaniami, wziąłem papier do ręki i długopis. W między czasie zadzwonił telefon, a palcem lewej ręki włączyłem telewizor, nasłuchując wydarzeń z kraju. Coś pisałem. Nagle całe moje wnętrze przeszył nieznany dotąd ból: ja nie słyszę Boga!
Obserwując współczesny świat, można stwierdzić, że cała cywilizacja dziś słucha czegoś aż do przemilczenia kogoś. Jesteś w metrze, autobusie czy tramwaju i widzisz, jak ludzie mają słuchawki na uszach, gumę w ustach a szklaną watę w oczach. Nie próbuj ich rozproszyć, podpytać, zaczepić. Wyciągnięta ręka zagubi się na szlakach światłowodów, umrze z głodu w gardłach wirtualnych sieci, zagubi położenie na mapie politycznych plotek czy oślepnie do reszty w kinetoskopach kabaretów. Trzeba więc dla przyzwoitości podkreślić znaczącą różnicę między nawykiem słuchania u współczesnych a odwiecznym słuchem wiary. Metodą świata jest zewnętrzna intensyfikacja dźwięku. Chodzi ostatecznie o to, by coś usłyszeć. Duch wiary podkreśla natomiast konieczność nabycia wewnętrznej umiejętności wyciszenia. Trzeba zdobyć się na odwagę życia w ciszy, by słuchać.
Taka dychotomia słyszenia i słuchania zdradza również dwuwarstwową istotę problemu. Po pierwsze - to, że dźwięk narasta, wibruje i wypełnia sobą całą przestrzeń wokół, powoduje niedosłuch jako wewnętrzną wadę w człowieku. Ten właśnie – rozproszony kakofonią odgłosów - traci poprawną orientację duchowego słuchu. I wprost przeciwnie. Zapadająca w zewnętrzną przestrzeń cisza, potęguję zdolność zasłuchania. W duchowym znaczeniu słuchać nie tyle znaczy absorbować chaotycznie dźwięki, co myśleć, modlić się, rozróżniać, kontemplować, rachować sumienie i dokonywać wyborów. W konsekwencji intensywna kumulacja dźwięków ogranicza twórczość człowieka do płytkiej możliwości interpretowania tego, co słyszy. Natomiast umiłowanie ciszy wyzwala w nim właściwą ludzkiej osobie, pełną kreatywność, która polega na świadomym, wolnym i zorganizowanym prowadzeniu linii życia. Po drugie – uzależnienie od zewnętrznego komentarza bądź też akceptacja statusu ciszy, istotnie decyduje o tym, gdzie znajduje się centrum dowodzenia człowiekiem. Jeśli zostanie on zaintubowany kompulsywnie przez całą gamę agresywnych dźwięków, będzie decydować o nim polityka, biznes, moda lub rozrywka. Gdy potrafi zwrócić się w ciszy do samego siebie, w sobie też wcześniej czy później – przez sumienie, rozum i serce – znajdzie niezawodne miejsce podejmowania decyzji codziennych, przełomowych, trudnych a nawet heroicznych. Dla nikogo nie jest bez znaczenia, co nim rządzi? Z tego właśnie powodu odciski po słuchawkach na uszach oznaczają depresję, a pogłębiony wyraz oczu – niezależność.
Dla wielu Paweł z Tarsu przypomina aktywistę. Jest nieustannie w ruchu. Ma niespokojne wnętrze, gwałtowny, prowokuje do zmiany mentalności. Gaduła wzniecający wokół siebie wiele hałasu. Paweł przebiegł połowę świata, zakładał nieskończoną liczbę wspólnot, mieszał się do areopagów. Napominał, motywował lub karcił – ideał dla współczesnego ewangelizatora. Najczęściej więc dziś przytaczanym przez wszystkich zdaniem z listów pawłowych jest słynna lamentacja apostolska, która w Słowie Bożym zapowiada w szerokim sensie apokaliptyczne podsumowanie historii: “Biada mi bowiem, gdybym nie głosił Ewangelii!” (1 Kor 9, 16c). Niewielu jednak zwraca uwagę na to, że szesnasty werset dziewiątego rozdziału pierwszego listu do chrześcijan w Koryncie, jest złożony z trzech równoważnych części. Jedna nie jest zasadna bez drugiej. Ruch, dźwięk i aktywny radykalizm ostatniego zdania, to dla Pawła z Tarsu konsekwencja osobistego, niepowtarzalnego przeżycia duchowego, jakie opisuje on w częściach a i b, wyznając: “Nie jest dla mnie powodem do chluby to, że głoszę Ewangelię. Świadom jestem ciążącego na mnie obowiązku”. W podstawowej decyzji formującej styl życia Apostoła Narodów, trzeba odczuć ponad wszystko wewnętrzny ciężar sumienia, oświeconego rozumu i zdobytego przez Boga serca, które pozwala Pawłowi znaleźć siebie nieskończenie wolnym wobec aktualnych uwarunkowań kultury, polityki i propagandy. To właśnie nazywa on świadomością ucznia. A kiedy jej dosięgnął? Oślepiony pod Damaszkiem. Sparaliżowany słowami Jezusa. Nieco ośmieszony w swej pozie - przecież nic nie widzieli jadący obok niego żołnierze! Słyszeli coś, czego nie byli w stanie słuchać! (por. Dz 9,7). Miesiącami potem czekał na Barnabę, który zaprosił go hojnie do chrześcijańskiej rodziny w Rzymie. Odosobnienie i oczekiwanie są niezbędnymi elementami, których potrzebuje człowiek by słuchać, czyli rozeznawać i rozumieć. Tym samym Paweł z Tarsu nie jest uwiedzionym zewnętrzną aktywnością administratorem pierwotnego Kościoła. Jest za to wsłuchanym w przekaz Słowa i wpatrzonym w światło łaski kontemplatykiem. Tylko tutaj odkryć można źródło nadzwyczajnej skuteczności jego życia i totalne centrum dowodzenia jego apostolskiej misji.
Doświadczony ronin rozumie dziś życie. Dane mu było przechodzić wszystkimi ścieżkami spotkań, rozstań i wypadków. Zna dni chaosu, głośnej muzyki i pazernej propagandy megafonów. Pamięta jeszcze noce, podczas których nie gasił nocnej lampki. Potrzebował światła dla przytłumienia strachu. Spod półprzymkniętych o północy powiek śledził lot ćmy, mozolnie sunącej w stronę elektrycznej poświaty. Motylicę i szpilkę brał za jedyną, prawdziwą relację. Ronin latami gniewał się na siebie, by obrażać następnie innych, na próżno szukając spełnienie w zupełnym wyzuciu się z przyzwoitości. Pewnego ranka znaleziono go nagiego na plaży, z zaschniętymi od soli wargami, bez ubrania i portfela. W tamtej chwili pierwszy raz od lat wyszeptał ze wstydem: to już nie jest życie, tak dalej być nie może! Ale nawet do Boga powracał z krzykiem. Oskarżał siebie bez litości, siłą okrutnego ascetyzmu nadrabiając roztrwonione lata. Nie chodził do kina, chłostał wzrokiem całujących się na ulicy nastolatków, obiegał wszystkich egzorcystów świata, codziennie recytując psalmy i stare modlitwy z wydanego przed wiekami, łacińskiego śpiewnika. Pokochała go takim najmłodsza siostrzenica proboszcza. Stary kapłan katolicki słuchał ronina uważnie, z delikatną mądrością oddzielając łaskę od egzaltacji. Kiedy pierwszy raz po latach przyjmował Komunię Świętą, nadeszła burza i w mazurskiej wiosce wyłączono prąd. Drewniany kościółek nad brzegiem jeziora zatonął w wieczornym milczeniu, podobny do starego organisty, co przespał kazanie i zapomniał grać swoje pieśni, podpierając z chóru brodę na dłoni. Dziś wewnętrzna cisza stanowi centrum dowodzenia chrześcijańskiego ronina. Cisza sumienia, które odróżnia prawdę od fałszu. Cisza woli bez zawahania. Cisza rozumu odważnego w myśleniu. Cisza serca pewnego swej miłości. Jak do tego doszedł? Stało się tak, gdy ronin przestał ciskać z krzykiem twarde słowa przeciwko światu i zgodził się zwrócić Słowo Boga w milczeniu przeciwko sobie.