(5) Ronin w sieci
Mgła o świcie otulała stojący w cieniu
drzew autobus. Polska mgła poranna jest jak mała dziewczynka, z promieniami
słonecznej jutrzenki we włosach. Płockie Międzytorze spało, nie myśląc nawet o
tym, by w końcu czerwca, na początku wakacji, wystawiać z kurami swój nos spod
kołdry. Od czwartej rano siedzieliśmy tak samo rozziewani, co roześmiani, każdy
na przypisanym sobie siedzeniu, dziesiąty już chyba raz odczytując spis nazwisk
na liście uczestników wczaso-rekolekcji w Bańskiej Wyżnej, niedaleko
Zakopanego. Wszyscy obecni, pan strażak podgwizdując sprawdził ciśnienie w
oponach, postawił pieczątkę na papierku, zażartował coś fachowo i odszedł –
brakowało jednej, jedynej Iwony. Czekaliśmy, potem dzwoniliśmy, mijały minuty i
nic – dziewczyna najwidoczniej zaspała. Ktoś podjął się jej szukać. Gęsta,
jasna mgła, towarzyszka czerwcowego świtu, opuściła jutrzenkę i opadła w sam
korytarz turystycznego autobusu. A wraz z mgłą opadły i dobre nastroje. Po prawie
godzinie, w towarzystwie zwiadowcy, który szczęśliwie dopełnił swej misji, z
plecakiem na plecach, na pokład zadymionego złą mgłą autobusu, płacząc
wdrapywała się Iwona. Przepraszała. Po prostu zaspała. Wszyscy słyszeli ją
dobrze, choć każdy siną mgłą napychał sobie oczy. To zdumiewające, jak z
absurdalnego banału rozumny człowiek potrafi dorobić emocjonalny problem. Zanim
dziewczyna z ociężałym plecakiem przedarła się do ostatniego miejsca, które jej
przyznano, ktoś wydusił całą pianę i syknął: też pospałbym sobie o godzinę
dłużej. Mgła w autobusie gęstniała, posuwaliśmy się sprawnie w stronę południa
kraju, nikomu nie chciało się rozmawiać, wspólny różaniec wyszedł jakoś oschle
więc włączyliśmy radio. To był rok, kiedy Polskę nawiedzały ogromne, letnie
deszcze, przechodzące potem gwałtownie w powodzie. Byliśmy już na wysokości
Krakowa, kiedy radio podało druzgocące wiadomości: prawie godzinę temu, za Myślenicami,
wielka woda zerwała wiadukt. Żywioł i ciężar przygniótł kilka aut jadących na
południe Zakopianką. Z pewnością cała niedospana kompania od kilku godzin ziejącą
mgłą urazy poczuła nagle przypływ wdzięczności do Iwony, tak jakby jej
beztroski sen o poranku wybawił nas wszystkich od zmiażdżenia.
Dla człowieka epoki ponowoczesnej,
zobowiązanego do myślenia w oparciu o pozytywistyczne dogmaty odkryć
technicznych i doświadczeń fizycznych, czas jest szybko i sprawnie postępującą
od jednego do drugiego wydarzenia linią. Zatem czas odmierza tylko lata
pomiędzy pierwszą inwestycją a kolejną. Czas to miesiące zmiennych pór roku,
tygodnie od pracy do odpoczynku i odwrotnie, dni bez pigułki, jałowe godziny w
urzędzie skarbowym lub w tramwaju, nieznośne minuty bez zasięgu w telefonie i
ważące wieki sekundy oczekiwania na wypłatę dolarów z bankomatu. Koncepcja
czasu obliczanego fatalnie w kluczu technicznych rachunków to trauma. Ogłuszona
głowa człowieka zostaje zamknięta w historycznej kapsule bez drzwi i okien,
wystrzelonej z katapulty przeznaczenia w stronę czarnej, kamiennej, twardej ściany. Ta koncepcja czasu redukuje ponadto funkcje typowo ludzkie z odczuć i
relacji do wyćwiczonych zachowań i odruchów: przebudzić się, wstać, nie
spóźniać się, jeść sprawnie, jeździć szybko, wysuszać łzy sprayem, prowadzić rzeczowe
rozmowy, selekcjonować znajomości.
Myślę, że dla Boga czas nie jest
techniczną linią szybkiej produkcji pożytecznych istnień ludzkich. W oczach
Boga czas przypomina sieć. A w sieci lat, miesięcy, tygodni lub dni nie
przywiązuje się tak wielkiej wagi do wypłat i joggingu, co raczej do spotkań,
zauroczeń, rozmów i przebaczeń. To dlatego sieć czasu rozpięta w ręku Boga
czyni życie łagodnym. Kto schodzi z rozpędzonej linii ludzkiego czasu i godzi
się żyć w sieci pogłębionych powiązań, nabywa szybko podstawowej dla człowieka
zdolności do szczerej, bezinteresownej i wiernej relacji. Stwórca zatem to
Boski Rybak, który przysiadł na brzegu czasu i tka z cierpliwością sieć ludzkich
życiorysów, łączy sumiennie pęknięte liny i oczka, przewiązując powolnie jedne
z drugimi. Dlaczego Bóg traktuje czas jak sieć? Bo dla Stwórcy nie ma istnień
straconych. Chodzi zatem o to, aby do chwili zapadnięcia się linii czasu na
progu wieczności, złożyć połamane ramiona tych samych relacji i każdego,
wcześniej bądź później, doprowadzić do zbawienia. Mówiąc prościej – choć jest
to nie do przyjęcia dla rozpędzonych strategów egzystencji – Bogu w jednakowym
stopniu i bez zatracania cnoty sprawiedliwości, zależy na zbawieniu kata i
ofiary, patrioty i zdrajcy, zakonnika i prostytutki. Stwórca pieczołowicie więc
poświęca całą energię opatrzności na splatanie popękanej sieci czasu. Tak szeroki
zakres myślenia przeraża nas. Uświadamiamy sobie bowiem, że w jednej sieci
zbawienia poza linią wieczności znaleźć się może skrzywdzone, syryjskie dziecko
i dyktator, który zdziczałym żołdakom wydał rozkaz porażenia maluczkich bronią
chemiczną. Jest to jednakże zdeterminowanym pragnieniem Boga, który w ręku
trzyma czas – misterną sieć powiązań.
Ronin często jest smutny. Nie jest to
wszakże smutek rozpieszczonych romantyków lub egocentrycznych bogaczy. Istnieje
też pewien typ smutku w wierze. Ronin doświadcza go paradoksalnie: z jednej
strony przecież żyje już w pełni życiem Bożym, braterstwem i świętością,
umieszcza się wygodnie w sieci i pozwala, by prowadziła go Wola Boga, co daje
radość. Z drugiej strony Ronin widzi wszędzie ślady apostazji, jak wielu
pracuje nad tym, bym porwać sieć Boga, zniekształcić pracę Rybaka i rozdzielić stwórcze
tkanie. To wpędza wiarę w smutek pełen współczucia i obawy. Ronin znajduje
tylko jedno pocieszenie. Otoczony wewnętrznym smutkiem otwiera Słowo i czyta.
Ulubiony fragment pocieszeń Ronina to opowieść o bezimiennym człowieku,
podniesionym z noszy przy sadzawce Betesda. „Znajdował się tam pewien człowiek –
opowiada święty Jan – który już od trzydziestu ośmiu lat cierpiał na swoją
chorobę” (J 5, 5). Trzydzieści osiem lat – pyta Ronin – to połowa życia, czy
jedno oczko w sieci?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz