Moją
przygodę podczas Światowych Dni Młodzieży w Krakowie 2016 roku, rozpocząłem
szczęśliwie i niebanalnie. Z grupą przyjaciół ruszyliśmy w stronę Częstochowy,
rzutem na taśmę gdzieś w pobliżu jasnogórskiego klasztoru zaparkowaliśmy
samochód i wśród setek tysięcy pielgrzymów z najbardziej odległych stron
Polski, czekaliśmy na wejście do sektorów. Oczywiście, nie wpuszczono nas tam,
gdzie pragnęliśmy dotrzeć, ponieważ jednak Urugwajczycy śmiejąc się mówią, że
my, Polacy, jesteśmy sztywnie formalni, z głową pod taśmami, kryjąc w
kieszeniach okolicznościowe etykiety z numerem i nazwiskiem, wzdłuż żelaznych
parkanów i czujnych służb, dotarliśmy do naszego kawałka podłogi, skąd wolno
było już widzieć ołtarz, krzyż oraz miejsce, z którego papież miał
przewodniczyć dziękczynnej Eucharystii za tysiąc pięćdziesiąt lat
chrześcijaństwa w Polsce. Nie doliczę się po czasie, ile razy w życiu dane mi
było iść do Częstochowy w pielgrzymce. Od kiedy żyję, pamiętam Jasną Górę i nie
zapomnę jej aż do śmierci. Ale ten dzień nie był nawet szczególny - był
wybitnie natchniony. Wspominam z Częstochowy tak często i tak wiele: spowiedzi,
wysiłek ludzi, intencje, śpiewy, ciszę tłumów w kaplicy Cudownego Obrazu,
rozpoznaję jeszcze w wyobraźni twarze poszczególnych pątników, ich opowieść,
ich historię – ale takiej Jasnej Góry nie widziałem nigdy. Wokół mnie tysiące
skupionych osób. Tłum niesie jakaś ogromna modlitwa. Uczucia porywa piękno
polskich, maryjnych śpiewów. Dociera nagle do mnie, który od dłuższego czasu
żyję na misyjnym dystansie, co to znaczy być katolikiem z Polski.
Pół godziny przed rozpoczęciem
uroczystej Mszy Świętej na plac dociera Ojciec Święty. Natychmiast wsiada do
papieskiego samochodu i – wynalezionym przez Jana Pawła II, a zalegalizowanym
przez Benedykta XVI zwyczajem – rozpoczyna krótki objazd sektorów, pozdrawiając
zgromadzonych pielgrzymów. Aby dać odpowiedni przykład, śledziłem uważnie
przebieg i dynamikę pielgrzymki Franciszka na Filipiny kilka, dobrych miesięcy
już temu: humor, uśmiech na twarzy, argentyńska spontaniczność, bliskość i
przemawianie sercem do serca. W Polsce tak nie było, śmiem twierdzić, od
momentu wspominanej tu, narodowej Eucharystii na Jasnej Górze, przez wigilię i
czuwanie w Krakowie, aż do Mszy posłania, zamykającej Światowe Dni Młodzieży.
Papież jest wyciszony i oszczędny w gestach. Homilia na Mszy dziękczynnej za
Chrzest kraju, gdyby nie konieczność współudziału tłumacza, zamknęłaby się w
trzech, ogólnikowych, jezuickich punktach i nie trwałaby dłużej, niż dziesięć,
może dwanaście minut. Od czasu do czasu widzę na ekranach twarz Franciszka –
opuszczone usta i lekko przymkniete powieki sugerują to, o czym często
wspominają mi księża z Buenos Aires: kardynał Jorge Mario Bergoglio za czasów
swej posługi w Argentynie nie uśmiechał się nigdy. Jego wcielenie w rzymskiego
Franciszka jest totalną metamorfozą, do tego stopnia, że w boskim Buenos bardzo
często, żartobliwie nazywano Go: „cara larga” lub „carucha” – czyli po prostu
„smutną gębą” – ale bardzo proszę się nie gorszyć! Tutaj nie jest to nic
obraźliwego! W przeciwieństwie do sformalizowanych obyczajowo Europejczyków,
mieszkańcy Ameryki Łacińskiej noszą wiele, specyficznych przydomków, które
czasem w sposób totalnie bezpośredni, bez znieczulenia, kordialnie,
paradoksalnie nawet, z poklepaniem po ramieniu opisują główną cechę charakteru
delikwenta.
Twarz, szczególnie u Latynosów, jest
pierwszą przestrzenią spotkania między ludźmi. Dlaczego więc na Filipiny
pojechał roześmiany i luźny biskup Rzymu Franciszek, a do Polski powrócił zamyślony
kardynał z Argentyny? Myślę, że w podjęciu wysiłku, by znaleźć odpowiedź na to
pytanie, kryje się więcej pożytku dla polskiej wspólnoty katolików, niż marnuje
się dziś energii w przyciężkim już nieco drążeniu banalnego zestawu
problematycznych kwestii, typu: czy wolno tańczyć balet podczas Drogi
Krzyżowej? Ufam, że odpowiedź na emocjonalną chmurę nad czołem Franciszka
istnieje, jest ciekawa i streścić ją można by w jednym, prostym zdaniu: ten
papież nie jest z Jasnej Góry, jest z Aparecidy...
Synod w brazylijskiej Aparecidzie
zakończył swoje obrady w roku 2007. Warte zauważenia jest przede wszystkim to,
co nieuchwytne pozostaje dla katolików ze wspólnot europejskich. W życiu
rzymskich chrześcijan kontynentu południowoamerykańskiego ogromnym autorytetem
cieszy się instytucja CELAM-u, czyli Konferencja Episkopatów Ameryki Łacińskiej
i Karaibów. Jestem przekonany, że gdyby ktoś postawił najpobożniejszej kobiecie
z Niemiec, Polski lub Słowacji, rutynowe pytanie: co pani wie o pracach lub
dokumentach Konferencji Biskupów w Europie? - w odpowiedzi zobaczyłby duże, zaskoczone
oczy. Zupełnie odwrotnie sprawa wygląda w Ameryce Południowej. CELAM i jego
prace oraz dokumenty mają charakter prawdziwie historyczny, decydują o
zmianach, zwrotach i przeobrażeniach Kościoła, odciskają też widoczne znamię na
teologii i życiu duszpasterskim diecezji oraz parafii wzdłuż całego kontynentu.
Tak jak ostatni synod w Aparecidzie jest rozpoznawalnie bliźniaczą, logiczną
konsekwencją i streszczeniem intuicji obecnych już wcześniej w obradach z
Puebla, Medellin czy Santo Domingo, tak samo kardynał Bergoglio jest
człowiekiem absolutnie identyfikującym się z charyzmatem synodu w Aparecidzie.
Byłaby więc nietaktem i polsko - mesjańskim zupełnie marzycielstwem,
jakakolwiek próba wciśnięcia papieża Franciszka między oblężone konfesjonały,
kropidło z wodą święconą a wota Jasnej Góry. Myślę, że trzeba wyruszyć w podróż
do dalekiej Brazylii, aby zrozumieć cokolwiek więcej z zamyślonej miny
latynoskiego papieża, obecnego ciałem podczas Mszy Świętej dziękczynnej za
katolicką wierność jednego, europejskiego Narodu.
1. Wieczny duch „christianitas”
i doczesne kaprysy Konstantyna...
Czego więc w skrócie dopracował się
synod z Aparecidy? Podsumowując bez komplikacji można stwierdzić, iż
podstawowym wnioskiem a zarazem streszczeniem obrad biskupów południowoamerykańskich
z 2007 roku, była idea wielkiej misji kontynentalnej. Latynoamerykańska analiza
współczesnego świata doprowadza do radykalnego wniosku: kultura ludzka dziś
doświadcza niespotykanej wcześnie zmiany, gigantycznego przerwania ciągłości
postępu, która prowokuje pojawianie się zupełnie nowych fenomenów
cywilizacyjnych. Logicznie więc myśląc, nie można oszukiwać się dalej, utrzymując,
że tradycyjna i wypracowana w innym kontekście metoda pastoralna Kościoła,
dosięga skutecznie sumień i dusz współczesnych nam ludzi. Jeśli świat zmienił
się, coś musi zmienić też w sobie i Kościół, przy czym zmiana wymaga
autentycznych proporcji. Ponieważ nietknięte ze swej natury jest jądro
ewangelicznego przesłania, które Kościół ma wiernie przekazywać, aby stało się
ono ponownie zrozumiałe dziś, radykalnej odmianie musi poddać się więc samo
narzędzie przekazu Ewangelii, czyli struktura, wspólnota, instytucja – jednym
słowem Kościół. Reforma streszczana przez wielką misję kontynentalną nie może
być jedynie przestrojeniem makijażu, ale musi w swej intensywności wprost
odpowiadać przemianom spostrzeganym w społeczeństwie. Biskupi z Aparecidy
głoszą bez pozornego nawet kompromisu: „Wszystkie struktury eklezjalne oraz
wszystkie plany pastoralne diecezji, parafii, wspólnot zakonnych, ruchów i
jakiejkolwiek instytucji kościelnej powinny być przepojone tą stanowczą decyzją
misyjną. Żadna wspólnota nie powinna się wymawiać od zdecydowanego wejścia z
całą swoją siłą w ten nieustanny proces misyjnej odnowy oraz od rezygnacji z
przestarzałych struktur, które nie są już pomocne w przekazywaniu wiary”
(Aparecida. V Ogólna Konferencja Episkopatów Ameryki Łacińskiej i Karaibów,
Gubin 2014, s. 180).
Wskazuje się więc na sześć elementów
konstytutywnych wielkiej misji kontynentalnej, a mianowicie: jest ona impulsem
misyjnym dla Kościoła w Ameryce Łacińskiej i na Karaibach; stawia wspólnoty w
powszechnej mobilizacji apostolskiej - jakby egzystencja wspólnot staje się
misyjna; używa metody duszpasterskiej wprost pochodzącej z Ewangelii, od
Chrystusa; polega na wychodzeniu z miejsc typowo i administracyjnie kościelnych
ku światu; wymaga nawrócenia osób i struktur związanych z Kościołem; pomaga w
transformacji społecznej świata i ma charakter ekumeniczny. Jeśli więc,
streszczając tę myśl, w planie wielkiej misji kontynentalnej kryje się jakaś
nowość, to nade wszystko jest ona wymownie obecna w wielkim powołaniu
wszystkich do powszechnej gorliwości ewangelizacyjnej. Stan życia Kościoła – we
wszystkich Jego wymiarach – musi stać się stanem permanentnie niespokojnym,
twórczym, zaczepnym, co ujawniać się będzie w trzech charakterystykach
eklezjalnego istnienia i działania: w stanie misji, w stanie nawrócenia, w
stanie otwarcia.
Nie jest żadną tajemnicą, że pierwszy
swój podpis pod dokumentem z Aparecidy postawił kardynał Bergoglio, stojąc już
wówczas na czele CELAM-u. Za kilka lat przyszło nieprzewidziane i metropolita z
Buenos Aires na stałe zamieszkał w apartamencie z Domu Świętej Marty w Rzymie.
Niezależnie od tego, w jakim stopniu rozumiemy, akceptujemy i przyswajamy sobie
dynamikę albo treść tej zmiany, z chwilą gdy papież Franciszek zapłacił z
własnej kieszeni za swój pokój na konklawe, zwolnił miejsce w samolocie
powrotnym do Argentyny i osobiście obdzwonił wszystkich przyjaciół z Buenos
Aires na pożegnanie, teologiczny i duszpasterski równik Kościoła uległ pierwszy
raz historycznemu przesunięciu. Dla nas wszystkich, którzy widzimy dziś świat
katolicki z transoceanicznej odległości kontynentu południowoamerykańskiego,
staje się jasne, iż pragnieniem Franciszka jest takie przekształcenie wielkiej
misji kontynentalnej z Aparecidy – którą sam współtworzył i której w istocie
ufa bezgranicznie – aby stała się ona teraz wielką misją międzykontynentalną,
międzyreligijną i międzykulturową.
Wróćmy z tym wnioskiem na chwilę z
Aparecidy do Krakowa, Jasnej Góry i Warszawy. Kościół katolicki nad Wisłą –
czym w takim stopniu nie może poszczycić się żadna wspólnota rzymska na świecie
– konserwuje w sobie imponujący fenomen ścisłej tożsamości między strefą wiary
a dziedzictwem narodowości. Urodzić się Polakiem w dziewięćdziesięciu
procentach oznacza zacząć zbawiać się po katolicku. Ferment ewangeliczny
Kościoła katolickiego od ponad jedenastu wieków nasycał kulturę narodową Polski
i odwrotnie: odważna, sentymentalna, dumna i wolna natura polska składała swój
zaczyn w katolickiej glebie Rzymu do tego stopnia, że po wiekach tej duchowej,
moralnej, liturgicznej symbiozy, nieraz kosztuje odróżnić, który element jest
rzymski, a który jedynie polski. Nie dziwi mnie dla przykładu więc, gdy moja
Mama, dzwoniąc na drugą stronę świata, po prawie trzech lata wciąż stawia mi te
same pytania: czy urugwajskie dzieci chodzą na Roraty? Czy z urugwajskim
biskupem podzielimy się opłatkiem? I czy dużo osób przyszło w Urugwaju na
poranną rezurekcję?
W łonie kultury poszczególnych narodów,
co jest nieuniknione, ważne miejsce zajmuje jednak również historia, a w
centrum dziejów historycznych narodu swe cierpliwe wrzeciono raz szybciej, raz
wolniej, systematycznie obraca polityka. Uważam, że tak samo, jak narodowość
polska splata się bliźniaczo z katolicką wiarą, tak samo polityka w naszym
narodzie jest spojona nieodłącznie z historią. Żywej dynamiki polskiej polityki
dziś nie zrozumie ten, kto nie pozna polskiej historii. Tak oto po tysiąc
pięćdziesięciu latach dziejów narodu, wikłają się w sobie potężnie
nierozdzielnie, cztery żywioły, które były, są i będą zapewne dla polskości
ważnym czynnikiem tożsamości, progresu i trwania: kultura, historia, polityka, wiara.
Ów splot żywiołów społecznych jak zawsze z jednej strony potrafi imponować, z
drugiej strony przynosi zagrożenia. Może bowiem w polskim myśleniu katolickim,
co zresztą często miało w przeszłości i ma współcześnie też miejsce, zrodzić
się śmiertelnie niebezpieczna pokusa pokładania wiecznej nadziei religijnej w
skuteczności doczesnej polityki. Najlepiej przecież – tak często myśli wielu
uczciwych i pobożnych ludzi – gdyby pojawił się jakiś uległy, prawicowy
mesjasz, który etyczny, duchowy i społeczny porządek wiary, uczyni powszechnym
za pomocą litery prawa. Wielu z nas śni bez wytchnienia jakiś sen o bardziej
jeszcze radykalnych Konstantynach.
Dorobek synodu z Aparecidy, który
reprezentował kilka dni w Polsce Franciszek, podpowiada w jaki sposób nie ulegać
podobnej pokusie. Religijne korzystanie z usług polityki jest zwodnicze.
Wiadomość ewangeliczna bowiem z jednej strony ma naprawdę formę zaczynu, a nie
parlamentarnego dokumentu i jest w stanie przefermentować postać różnorodnych i
różnobarwnych cywilizacji. Z drugiej strony polityka nie dorasta nigdy do
interkulturowej siły religijności i zamknięta w czasie historycznym, dzieli się
na epoki, w których zawsze kiedyś dobiega końca jej postać, z konieczności
przekazując berło i tron następcy, uzurpatorowi lub reformie. Gdyby religia
splotła skuteczność z władzą, na granicy epok – czyli choćby dziś – musiałaby
uznać swój przekaz za skończony. Nie chodzi więc o to, uczy idea z Aparecidy,
by pokładać ufność w legalizacji lecz by nie przestawać trudzić się w formacji.
Nie trzeba opuszczać rąk, gdy rozkapryszony
Konstantyn odmówi nam tym razem swego podpisu na edykcie. Być może kultura oraz
elementy kulturopochodne współczesnego świata są już tak nasycone kontrowersją,
różnorodnością, niekiedy sprzecznością, a czasem żywym bogactwem inspiracji, że
nie da się rzeczywistości dziś zamknąć do jednej, legalnej definicji. Osobiście
ośmielam się sądzić z dwóch powodów, że żywotność „christianitas” jednak nie uległa wyczerpaniu i wciąż stanowi dla
świata ostateczną, ratującą wszystko propozycję. Po pierwsze dlatego, że
koncepcja chrześcijańska odkrywa jedynie prawdziwą i niesprzeczną metafizykę,
etykę, duchowość oraz antropologię. „Christianitas”
jest właśnie cierpliwym, dynamicznym odkrywaniem istniejącej już i jedynej
prawdy o świecie, moralności i człowieku – odkrywaniem, a nie jej
kontekstualnym dorabianiem. Po drugie, wymyślanie prawd alternatywnych miało,
ma i mieć będzie wciąż swoje miejsce w kulturze – nigdy jeszcze jednak nie
stało się ono skuteczne. Wręcz przeciwnie, kończyło swą manifestację drastyczną
porażką, doprowadzało do konieczności wieloletnich powrotów, napraw,
puryfikacji, rekonstrukcji. Nic lepszego jak dotąd nie dało się wstawić w
miejsce „christianitas”. Realny zaś
konflikt, sprzeciw i niezrozumienie wobec społecznej koncepcji chrześcijańskiej
nie jest efektem postępu w prawdzie lecz wręcz przeciwnie – zagubieniu na
ścieżkach, które do prawdy prowadzą. Pogubienie to dziś dosięga krańcowej
ignorancji. I to z powodu tej pogubionej ignorancji widzimy współcześnie, jak
chaotyczne, bolesne i absurdalne reakcje społeczne może wywołać próba
wprowadzenia systemu prawnego opartego na moralnej intuicji „christianitas”. W obliczu drastycznego
konfliktu, również polscy katolicy mogą łatwo zrozumieć, że ewangeliczną
odpowiedzią na ignorancję - jak zawsze w ciągu wieków - musi być najpierw
formacja, potem legalizacja. Że częstokroć dziś katolik ma nauczyć się żyć
wiecznym duchem Ewangelii, istniejąc, pracując i nie gubiąc swej
chrześcijańskiej tożsamości w samym sercu neopogańskiej struktury, prawie
zupełnie tak, jak pisano to już kiedyś do Diogneta: oni toczą wojnę, my
przebaczamy; oni gubią cnotę w tańcu, my się modlimy; oni jedzą i piją bez
umiaru, my w piątek pościmy; oni zabijają swe dzieci, my chronimy życie. Wiem,
że wygodniejszy byłby prawicowy mesjanizm – wygodny oznacza jednak
śmiercionośny. Nieświadomy świat nie może przyjąć odgórnie ziarna Ewangelii, to
nie wyda plonu, zasiew zostanie zmarnowany. Gleba świata musi dojrzewać do
płodności, przechodząc raz jeszcze cierpliwie, roztropnie, powoli, przez
wszystkie etapy duchowej uprawy. Im większy zaś był stopień dewastacji gleby w
przeszłości, tym delikatniejszy dziś będzie proces rekultywacji. Naprawa
kultury, pławiącej się znów w pogaństwie, będzie polegać na powolnej wymianie
moralnych i duchowych wód, a nie na przykładaniu miecza legislatywy do gardła
oszołomionych ignorantów. Sumienie i formacja jest silniejsze niż papier i
dokument – tak mówi Aparecida.
2. Kościelna wieża Babel i spór o nawrócenie...
Przed przyjazdem papieża do Polski trwał
tydzień międzynarodowych spotkań w ramach Światowych Dni Młodzieży w
diecezjach. Uważam, że najciekawiej wypadały czasem rozmowy i modlitwy mniej
formalne, poza kuluarami. Tak oto w tamten wieczór siedzimy razem – misyjni
księża, polscy wikariusze i urugwajscy duchowni – przy jednym stole, na jednej kolacji.
Z Latynosami rozmawia się znakomicie. Nie ma chwili na brak tematu. Marcelo jest
od roku młodym księdzem w Montevideo - inteligentny, radosny, otwarty. Hector
to salezjanin, Paragwajczyk, który kończy teologię w Urugwaju. Uwielbia
dyskutować, prowokować, stawiać pytania z gotowymi odpowiedziami, które
elektryzują chwilami słuchaczy. Naprzeciw nich duszpasterze z Krakowa, z
Małopolski i Podhala – obserwuję spokojnie to spotkanie dwóch światów, ze
smakiem podgryzając oscypki. Nad głowami powoli zapada wieczór, słychać śmiech
dyskutujących, siłuje się ze sobą bogactwo gestów, w powietrzu wiszą zdjęte z
półek całe archiwa słów hiszpańskich, polskich i angielskich. Myślę sobie w
duszy, że Kościół katolicki dziś to istna wieża Babel. Ale różnice między nami buduje
już nie tyle odmienność języka, dialektu, czasu czy kultury, w łonie których
próbuje odnaleźć swoje miejsce zaczyn Ewangelii. Kakofonię katolickich
komunikatów zdecydowanie wzmacnia obecnie różnica doświadczeń. Słucham uważnie
tego, co mówią młodsi: duszpasterzy polskich nazwałbym księżmi absorbującymi,
przyjmującymi do wspólnoty, nauczycielami, apologetami z wykształconą
odpowiedzią, sprawnymi w służbie, natomiast księży latynoskich niepewnymi
misjonarzami, ludźmi z dłonią na klamce otwartego kościoła, poszukiwaczami, którzy
tymczasem słuchają pytań, stają solidarnie w szeregu wątpiących i nie boją się
jeszcze nie wiedzieć. To dlatego ksiądz Kamil parokrotnie dopytuje padre Matíasa, chcąc upewnić się, że ten naprawdę nie używa co
niedziela kadzidła i nigdy nie zbierał sam tacy. Luis z kolei patrzy z
wątpieniem na Marcina, dowiadując się, że ten do konfesjonału kroczy zawsze w
sutannie. Jakby we wnętrzu Kościoła zbudował ktoś naprawdę nową wieżę Babel.
Nie czytam o tym zbyt wiele, ale wiem, że kardynał Maradiaga
należy od kilku już lat do specyficznego gremium, które bez większego zamartwiania
się o konstytuwną formę kanonicznego umocowania w Kościele, spotyka się tu i
tam czasami, by doradzać papieżowi. Honduraski kardynał mieni się być osobistym
przyjacielem Franciszka. Maradiaga też w swoich wypowiedziach najczęściej chyba
cytuje, komentuje i przerabia drugie z podstawowych zagadnień, wypracowanych
dekadę prawie lat temu w Aparecidzie: nawrócenie pastoralne. Co to za idea? Hierarcha
z Hondurasu mówi: „Czasami nie wystarczy ograniczyć się do zmian i
przeróbek w wystroju domu, lecz trzeba zmienić dom. Zmiany kulturowe są
ogromne. We współczesnej kulturze łatwo można dostrzec kierunki
propagujące budowę społeczeństwa bez jakiegokolwiek odniesienia do Boga i
religii. Niepokojący jest fakt odchodzenia wielu katolików do sekt i wspólnot o
protestanckim rodowodzie. Trudne czasy wymagają nowych uczniów. Zbyt wiele osób
jednak postrzega Kościół jedynie jako zbiór norm, praw, zakazów. Musimy
szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie, czym jest Kościół: instytucją,
która przyjmuje interesantów, czy też Matką, która szuka zagubionej owcy?
Czy potrafimy pociągać miłością, która przeobraża w ucznia Chrystusa? Być
może koncentrujemy się jedynie na doktrynie, dyscyplinie eklezjalnej,
kwestiach moralnych? Czy w praktyce duszpasterskiej dążymy jedynie do tego,
aby ludzie zmieniali swoje postępowanie, czy też rzeczywiście staramy się
zaszczepić w nich pasję do Królestwa Bożego? To pasja czyni człowieka
gotowym do poświęceń. Jeżeli w sercu człowieka płonie ogień, to z radością
i bezinteresownie może podjąć się on realizacji najtrudniejszych
zadań. Czy potrafimy czynić z nowo ochrzczonych gorliwych misjonarzy?
Każdy chrześcijanin musi poczuć się współodpowiedzialny za wzrost Bożego
Królestwa. Osoby wierzące liczą też na autentyczne nawrócenie swoich
duszpasterzy. Jako biskupi i kapłani musimy rozbudzić w sobie tęsknotę do
duszpasterskiej bliskości. Jeden z moich współbraci biskupów mówił o rysunkach
dzieci z Santiago de Chile przedstawiających Kościół: drzwi zamknięte,
ksiądz (jeżeli był na obrazku) stojący gdzieś z boku, za dzwonnicą.
Zjawisko klerykalizmu, niestety, jest dość powszechne. Nie brakuje też i
świeckich, którzy chcą się klerykalizować. Dostrzec można też inną
skrajność: integrystów, którzy w dyscyplinarnych zaostrzeniach widzą sposób
rozwiązania aktualnych problemów, zapominając o ewangelicznych błogosławieństwach”. Tyle napisał Maradiaga, natomiast – odnosząc się choćby do
370 punktu dokumentu z Aparecidy – metafory kardynała można po prostu ubrać w
dość precyzyjną i praktyczną definicję duszpasterską. Przez nawrócenie
pastoralne rozumieć więc należy wymaganie skierowane dziś do całych wspólnot, które
zdecydowanie muszą przejść od duszpasterstwa czysto zachowawczego do
duszpasterstwa zdecydowanie misyjnego.
Problem więc poplątania języków między Kamilem a Hectorem
oraz Marcelo a Marcinem, to nie tylko kwestia gigantycznych różnić między
polską mową a hiszpańskim. Oni wszyscy chcą przecież być misjonarzami, różnica
jednak w realizacji misyjnej skuteczności zasadza się na odmiennym
doświadczeniu nawrócenia. Dla Marcina i Kamila nawrócenie ma miejsce wtedy, gdy
człowiek dokonuje refleksji i skutecznie powraca do Kościoła, regularnie potem
chodzi an Mszę Świętą, bierze ślub jak przystało i przyjmuje księdza na
kolędzie. Nawrócenie dla Marcelo i Hectora natomiast to obecność Kościoła jak
najdalej w świecie, obrona kolejnych przyczółków wiary w społeczeństwie,
towarzyszenie poszukującym i ustawianie parafii w zdecydowanym cieniu Jezusa –
w świecie latynoskiego doświadczania religijnego dominuje dlatego czytelny,
choć bywa że krępujący, prymat wzmacniania ducha, podtrzymywany w radykalnym
dość kontraście do przesadnego nadymania służebnej struktury. To trochę tak,
jakby tutaj nawrócenie przychodziło przez lojalność, a tam przez egzystencję.
Po kilku latach obserwacji i doświadczeń ośmielę się
stwierdzić, że dla katolika Ameryki Południowej, przekomponowanie osobistego
momentu nawrócenia w życiowy proces lojalnego udziału w życiu katolickiej struktury,
jest albo ontycznie utrudnione, skomplikowane i złożone albo wręcz niemożliwe.
Chcę powiedzieć tutaj to, co zapewne jeszcze kilka lat nie będzie się mieścić w
pobożnej wyobraźni katolików znad Wisły, że nawrócenie Latynosa może być
naprawdę autentyczne, gwałtowne, wierne, zawsze spektakularne i ekspresyjne, a
jednocześnie nie musi ono oznaczać oczywistej zażyłości z widzialną instytucją
Kościoła. To zdumiewające nas zjawisko ma zapewne kilka przyczyn. Bo od
początku instytucjonalna twarz katolicyzmu związana była jakoś z upokorzeniami
konkwisty i tej indiańskiej czkawki w odpowiedzi na propozycję ewangelizacji nie
uleczyły do końca ani szczere homilie Bartolomé de las Casas, ani genialna wizja
jezuickich redukcji, ani też bezimienne, białe i krwawe męczeństwo tysięcy
misjonarzy w ciągu wieków, którzy garściami rozrzucali swe życie, talenty i
zdrowie, od peruwiańskiej selwy po białe szczyty kordyliery. Bo po dokonaniu
konkwisty Kościół tych kilka wieków zbyt jednoznacznie i asekuracyjnie opierał
się na mecenacie bogatych europejczyków. Podobny brak instytucjonalnej
niezależności, tym bardziej w kontekście nieprzekraczalnych,
południowoamerykańskich podziałów społecznych, nie mógł nie przynieść więc
znacznych szkód mentalnych również w dziele ewangelizacji. Bo wreszcie od ponad
czterdziestu lat, prosty i uczciwy katolik z Ameryki Łacińskiej, dobrze zna
zbyt wielu księży a nawet biskupów, którzy swoje powołanie sprzedali lewackiej
polityce i zamiast głosić naprawdę Ewangelię, zapożyczali swe usta ideologiom.
Pierwszy raz w swoim życiu, służąc właśnie w Urugwaju, spotykałem naprawdę
nieprzeliczoną liczbę duchownych katolickich, którzy na porannej Mszy Świętej
czytali Słowo Boże, a wieczorem głosowali z pierwszych rzędów wojującej ze
wszystkimi, rewolucyjnej partii komunistycznej. Nie jest to konstatacja lekka,
łatwa lub przyjemna, jednak instytucjonalny organizm Kościoła katolickiego w
Ameryce Południowej stanął i stoi na głowie. Nic więc dziwnego, że
doświadczenie nawrócenia Latynosa to bardziej strefa osobistego przeżycia niż
strukturalna lojalność we wspólnocie.
W związku z powyższą analizą doświadczeń i przeżyć padre
Marcelo czy padre Hectora, wejdźmy teraz dyskretnie do zakrystii lub biura
parafialnego w Gdańsku, Płocku i Krakowie, gdzie ogromną część swego
kapłańskiego czasu spędza ksiądz Kamil czy ksiądz Marcin. Pamiętam jeszcze
znakomicie, że organizacja duszpasterska Kościoła nad Wisłą, szczególnie w
kontraście do bladej, ogólnej zapaści struktur katolicyzmu w Europie, napawa w
pierwszym kontakcie dumą. Kościół katolicki w Polsce to potężny organizm,
pewnie umocowany w swej działalności, historycznie wyjaśniony, stabilny
ekonomicznie i wpływowo, oficjalnie obecny w przestrzeni publicznej – od mediów
począwszy: cotygodniowa Msza Świętą w państwowym radiu i telewizji; na edukacji
publicznej skończywszy: katecheza w podstawowym planie nauczania każdej ze
szkół. Wszystko to funkcjonuje dotąd bez zarzutu. Wydaje mi się, że żaden z
Kościołów lokalnych na świecie nie może się czymś podobnym wykazać – Irlandia już
ładnych parę lat temu wypadła z konkurencji. Jest tylko jedna możliwość,
warunkowa potencja, która obnażona celowo lub przypadkiem, mogłaby zakłócić
bieg polsko – katolickiej maszyny duszpasterskiej. Otóż prawie cały ów
mechanizm oparty jest wciąż na pozycjach klerykalnych. Bez księdza nie ma
rozruchu, bez księdza para nie dojdzie do gwizdka. To dlatego życie w polskim
Kościele katolickim, przy tak absolutnej pozycji duchownych, przypomina
najczęściej współudział w dobrze wykfalifikowanej stacji religijnego serwisu –
oni organizują, my oceniamy usługi. I dlatego też nawrócenie w kontekście
polskiego katolicyzmu liczy się ciągle również jako akt lojalności wobec
księdza. Trzeba jednak zgodzić się, że w kontekście powszechnej zapaści
duchowej współczesnego świata – w tym także kryzysu kleru – tak wyregulowany faktor
kościelnej otwartości na przynależność i nawrócenie, może okazać się
niewydolny, niewystarczający a nawet szkodliwy w tym i owym przypadku.
Ufam, że bez odbierania właściwej godności księżom, cytując
wszakże synod z Aparecidy nad Wisłą, bardzo udanym i skądinąd koniecznym już
chyba procesem, byłby odważny akt przejścia od nacisku na parafialną lojalność
do szerokiego udziału Kościoła w egzystencjalnym doświadczeniu ludzi. Tylko w
polskich parafiach co miesiąc księża mogą mieć setki gimnazjalistów przygotowujących
się do bierzmowania. Dla Marcelo i Hectora taki widok przypominałby paruzję
Pana lub cud. Ale potrzeba pewnej wyobraźni by uznać, że dziewięćdziesiąt
procent tych młodych adeptów konfirmacji robi to z innego niż duchowy powodu –
natychmiast należy więc zwiekszyć wysiłek, spotkać ich w małych wspólnotach z
katechezą, modlitwą, Eucharystią, by obudzić serce, a nie stemplować indeksy.
Tylko w polskich parafiach księża w Adwencie i Wielkim Poście spowiadają
godzinami, patrząc przez kratki na cierpliwie skupionych, czekających w kolejce
do konfesjonału penitentów. Trzeba więc wyjść ludziom naprzeciw, pomóc w
rachunku sumienia, uzupełnić rekolekcje nabożeństwem pokutnym i trzeba właśnie
pokory, by łaskę tego spotkania przetworzyć potem na hojność w kierownictwie
duchowym. Tylko w polskich parafiach księża zapisują wypominki – ale nie
umiałbym wskazać wielu placówek, w których grupy modlitewne z duszpasterzem
przygotowują ludzi do pogrzebu lub towarzyszą im w żałobie. I tylko w polskich
nareszcie parafiach, zaraz po Świętach, proboszcz z wikarymi idą na kolędę.
Otwarte są więc każde drzwi do tego, by zorganizowany funkcjonalizm nawracając
się - nabierał ducha. Aby energię sprawnej maszyny duszpasterskiej, jaka dotąd
funkcjonuje w polskim Kościele katolickim, przełożyć na proces egzystencjalnego
udziału ducha Ewangelii w życiu ochrzczonych, potrzeba odważnej odpowiedzi na
bardzo podstawowe pytanie: czym jest nawrócenie? Przecież nie można sprowadzić
znaków nawrócenia do obecności na niedzielnej Mszy Świętej, odhaczania rodziny
w parafialnej kartotece lub poprawnego rozliczenia rachunków z proboszczem.
Aparecida przez nawrócenie rozumie nie tyle większą obecność ludzi w
kościelnych ławkach, w niedzielę, w świątyni pełnej kadzidła - co raczej
większą obecność dojrzałych chrześcijan w świecie...
3.
Favele, barria i Kościół ubogi...
Zupełnie nie wiem, kto jest autorem tego zdroworozsądkowego
stwierdzenia o moralnym podłożu ciężkiego kalibru: ludzie księdzu wybaczą
wszystko – mówi się – ale nie darują mu pazerności na pieniądze. Być może
twórcą tego wniosku, który szeptem filtruje powszechnie nasze wspólnoty, jest
doświadczenie, codzienność, kontakt, tak zwana mądrość ludowa. Co by nie
pomyśleć na dnie tej definicji kryje się jakaś prawda. Duchowny jest
człowiekiem, który świadczy życiem i służbą o świecie nadprzyrodzonym – jeśli
upada, w każdym z jego grzechów czuć dramat. Tylko w pazerności, kontrastującej
przyziemnością wobec tego co wysokie i święte, nie ma dramatu. Jest szmira,
kicz, płycizna i wstyd. Dramat się wybacza, od przyziemności można tylko
odwrócić oczy. Nie znam świątyń pełnych grzeszników, powikłanych żywotów, łez i
przebaczania, które by opustoszały. Znam jednak puste kościoły pełne kiczu. I
myślę od lat, że jedynym sposobem na wyleczenie nas ze spotykanej tu i tam
przyziemności oraz napełnienie pustych świątyń wierzącymi ludźmi jest
ewangeliczne ubóstwo. W Ameryce Łacińskiej mówi się nawet radykalnie - co jest
też swoistym dziedzictwem Aparecidy - o skończeniu z duszpasterstwem
konsumpcyjnym. W obliczu jednak niezliczonej listy błędów w praktyce ubóstwa
oraz ideologii, które ubóstwo zmieniały na politykę, nie można w tym komentarzu
uniknąć jeszcze i tego pytania: jakie ma być naprawdę ubóstwo Kościoła?
Kilka lat temu wyszło na jaw, zresztą nie po raz pierwszy, jak
genialnym ojcem współczesnego Kościoła był kardynał Ratzinger. Jednym z
wielkich, pewnie do dziś nie wyjaśnionych zmartwień świata katolickiego z drugiej
połowy ubiegłego wieku, była teologia wyzwolenia. Ratzinger w Rzymie czytał
pisma Gutiérreza, Boffa i
innych ale chciał ten palący problem swej epoki rozpoznać praktycznie, zaczął
wiec posyłać z Kongregacji Doktryny Wiary na kontynent południowoamerykański
swych najlepszych profesorów. Ci dawali wykłady w Limie albo w Saó Paulo –
ucząc, jednocześnie zbierali bardzo praktyczne doświadczenia. Wśród
najbardziej zaufanych profesorów z latynoskiej, strategicznej grupy Ratzingera,
w latach osiemdziesiątych znalazł się także Jego dzisiejszy następca: kardynał
Mueller. W roku 2014 ukazała się - po wielu latach jego działalności w Ameryce
Łacińskiej – znakomita książka hierachy pod tytułem: „Ubóstwo”. Pozycja jest na tyle znacząca, że wstęp do niej
zdecydował się napisać sam papież. Franciszek, odnosząc się do swobodnej dość
medytacji nad wyjaśnianiem biblijnego słowa mammona,
mówi między innymi: „Jeśli człowiek nauczył się praktykowania fundamentalnej
solidarności, jaka łączy go ze wszystkimi ludźmi – o czym przypomina nam
społeczna nauka Kościoła – wówczas wie, że dóbr, którymi dysponuje, nie może
zatrzymywać dla siebie. Kiedy solidarne życie jest nawykiem, człowiek wie
także, że to, czego odmawia innym i zatrzymuje dla siebie, prędzej czy później
obróci się przeciwko niemu. W istocie Jezus wskazuje na to w Ewangelii, kiedy
wymienia rdzę czy mole, które niszczą egoistyczne przechowywanie bogactwa.
Kiedy natomiast dobra, którymi dysponujemy, nie są używane jedynie dla własnych
potrzeb, rozrastają się, ulegają zwielokrotnieniu i przynoszą często
nieoczekiwany owoc. Rzeczywiście istnieje pewien specyficzny związek pomiędzy
zyskiem a solidarnością, pewien urodzajny obieg pomiędzy zyskiem a darem, który
grzech próbuje podważyć i przysłonić. Odzyskanie tej cennej i oryginalnej
jedności zysku i solidarności, życie nią i jej głoszeniem jest zadaniem
chrześcijan. Jak bardzo współczesny świat potrzebuje ponownego odkrycia tej
pięknej prawdy! Im bardziej uda się ją przeforsować, tym bardziej będzie
zmniejszało się ubóstwo gospodarcze, które tak bardzo nas dręczy” (L. G.
Mueller, Ubóstwo, Lublin 2014, s. 7.). To prawda, że wyżej cytowanego wywodu
papieża nie da się czytać jako teologicznej definicji ubóstwa, da się jednak –
w moim odczuciu – stosować go jako faktor ubogiego statusu kościelnych
wspólnot.
Przepraszam kolejny raz za śmiałość, ale bieg codziennego
życia w Ameryce Łacińskiej od jakiegoś czasu doprowadził mnie do radykalnego
wniosku: że Kościół tego kontynentu bardzo wiele swej uwagi poświęcił ubóstwu,
nie poradził sobie jednak z jego właściwą aplikacją. Dlaczego? Tylko w Ameryce
Południowej spotyka się tak drastyczny, niepokonalny podział na skrajnie
biednych i nieprzyzwoicie bogatych - bez żadnej klasy średniej. Ten mur wznosi
się również wewnątrz Kościoła. To bogaci chodzą na Mszę, biedni nie
przekraczają częstokroć progu świątyni. Nawet ich dzieci chrzci się zazwyczaj w
garażach, mianowanych chwilowo kaplicami. Na mapie pastoralnej Kościoła
katolickiego tutaj łatwo rozróżnia się kontury diecezji i parafii spauperyzowanych,
opuszczonych, marginalnych oraz instytucji administracyjnie bogatych. Złamanie
linii demarkacyjnej jakby nie jest możliwe, kontakt między tymi światami nie
jest znany. W Urugwaju dla przykładu, w mentalności mieszkańców miast
rozpoznawalną parafią jest najczęściej jedynie katedra, umiejscowiona na placu
centralnym, gdzie od lat mieszkali bogaci – parafie w dzielnicach oddalonych i
skromnych materialnie (tak zwane: barria, fevele z Brazylii), zasługują
zaledwie na miano kaplic, do których chodzi się nie na modlitwę lecz po
zapomogę socjalną, po miskę ryżu, po ubrania. W drugiej połowie lat
osiemdziesiątych, gdy popularną tutaj stała się teologia wyzwolenia, ludzie
Kościoła skierowali cały impet swej działalności jakby w stronę przeciwnego
szaleństwa: Kościół miał się zubożyć, to znaczy przez własne, skromne oblicze,
miał przybliżyć się do twarzy biedaka. Skończyło się na tym, że dziś katolicka
wspólnota nie ma środków na funkcjonowanie, upadają kościelne kolegia, brakuje
pieniędzy na malarza, a nawet świątynie zasmucają nieładem, bo dwadzieścia
jeszcze lat temu po prostu wyrzucano ołtarze, rzeźby, złocone ozdoby z czasów
kolonialnych – wszystko dla wzniosłej, szalonej idei: by nie szokować bogactwem
ubogich. Ci pozostali z daleka jak zawsze, Kościół zaś znalazł się w sytuacji
drastycznego, materialnego opuszczenia. Gdzieś tam pod chórem, w krużgankach pustych fakultetów, wciąż uprawia się jakąś teorię o ubóstwie, przypomina ona jednak z gruntu naiwny sentymentalizm popularnych noweli o Janosikach, z chybionym na wstęp założeniem: źli bo bogaci, dobrzy bo biedni.
Ten scenariusz nie jest właściwy dla wspólnoty katolickiej w
Polsce. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że jest to Instytucja wciąż materialnie
mocna – bardzo mocna! I taką powinna pozostać. Nie dla pychy – dla
ewangelicznej skuteczności. Imponująca jest ofiarność polskich katolików
świeckich. Jako misjonarz, wiem dobrze, o czym mówię: gdyby nie hojna kieszeń
moich, świeckich i duchownych Przyjaciół, być może miałbym co jeść w Urugwaju,
nie wiadomo, ale z pewnością nie byłbym zdolny przeprowadzić napraw, upiększeń,
budów i remontów. Kościół nad Wisłą jest prawdopodobnie jedyną instytucją katolicką,
która nie potrzebuje dzięki tej właśnie ofiarności, oglądać się w organizacji
ekonomicznej tak bardzo na sponsorów i księgowych, utrzymując swój wielobarwny
korpus materialny - od budynków parafialnych, przez szkoły katolickie, aż do
kościelnych hospicjów - po prostu z tacy. Katolickie świątynie w Polsce
zachwycają swym pięknem, stając się nie tylko miejscem harmonijnej liturgii ale
współtworząc najczęściej żywe dziedzictwo kulturowe narodu. Dzięki znakomitemu
statusowi materialnemu Kościół katolicki nad Wisłą prowadzi własne wydawnictwa
i rozgłośnie, stając się uznanym komentatorem życia społecznego. Tego nie wolno
lekceważyć. Nie twierdzę, że bez stabilizacji materialnej głoszenie nie jest
możliwe – z pewnością jednak zabiera więcej czasu, wymaga kombinacji,
organizacji, a często zatrzymuje się na wiele lat w pozycji zawieszenia. W tym
imponującym dla wyznawców a irytującym dla zazdrosnych ateuszy ekonomicznym
monolicie Kościoła polskiego jest tylko jeden punkt namacalnie słaby. Jak
wspominałem wyżej, Kościół nad Wisłą jest klerykalny i jednym z mało
korzystnych efektów ubocznych dość biernej pozycji laikatu bywa pewna
niejasność, jakby niedograna nuta i nieodoświetlona część schludnego
apartamentu – czasem nie da się wyliczyć różnicy między kontem parafii a
kieszenią jej duchownego administratora.
W tym sensie ostatnia z trzech wielkich idei synodu z
Aparecidy – ubogi Kościół dla ubogich – również przychodzi nam z pomocą. Nie
trzeba wcale powielać chybionych doświadczeń katolików z Ameryki Łacińskiej,
trwoniąc bez głowy materialne dobra wspólnoty. Wypada natomiast wprowadzić dwa
pojęcia, które są obecne już i żywe w tle cytowanego tu, papieskiego rozważania
o solidarności bogatych z ubogimi: transparencja oraz użyteczność.
Przejrzystość to klarowny zarząd pieniędzmi. Należy przede wszystkim odróżnić
status materialny księdza od zasobnego konta wspólnoty. Dobrze, gdyby od
seminarium duchowni uczyli się skromności. Nie życia byle jakiego,
zaniedbanego, brudnego – ksiądz też jest dzieckiem Boga i ma prawo do godnego
stroju, jedzenia i mieszkania. Godność jednak jest zawsze przyzwoita,
harmonijna i wolna od przesytu. Nie tak dawno przebywał w mojej misji Krzysztof
- jedyny, polski kleryk z seminarium misyjnego Redemptoris Mater w Montevideo.
Osiem lat temu Krzysiek podniósł się na głos powołania podczas jednego ze
spotkań z Kiko Arguello, inicjatorem Drogi Neokatechumenalnej, potem wylosował
Urugwaj jako kraj swojej misji i ufając w Bogu, rozpoczął tutaj formację do
kapłaństwa. Rozmawialiśmy długo. Zapytałem kiedyś Krzysztofa, na co jego zdaniem
przełożeni w urugwajskim Redemptoris Mater zwracają im szczególną uwagę. Pomyślał
chwilę i jak to on odpowiedział krótko: „żebyśmy po święceniach byli gotowi bez
dyskusji pójść, żyć i pracować do najbardziej opuszczonych parafii...”.
Natomiast użyteczność dóbr kościelnych – druga wartość znacząca obok
przejrzystości w ich zarządzaniu – oznacza po prostu, że Kościół ma ale nie dla
siebie. Ma i wie jak rozdawać. Ma i wsłuchany najgłębiej w potrzeby
współczesnej cywilizacji, ludzi oraz lokalnych kultur, w których aktualnie
działa, inwestuje to, czym zarządza. Uważam, że wtedy Kościół jest właściwie
ubogi – nie gdy trwoni bezmyślnie to, co otrzymuje, bo taka jest ideologiczna
moda lecz gdy tego, co ma nie gromadzi dla siebie, bo tego wymaga miłosierdzie.
Aktywna, przejrzysta praktyka miłosierdzia jest najlepszym wyznacznikiem
ewangelicznego ubóstwa Kościoła – dowodzi Aparecida.
Przez pierwsze tygodnie, gdy tylko przyjechałem do miejsca
mojej nowej misji, wciąż jeszcze korygując hiszpański, poznając dopiero co
urugwajski Kościół i tutejsze obyczaje, nie miałem placówki, za którą byłbym w
pełni odpowiedzialny duszpastersko. Co tydzień jednak chodziłem regularnie do
katedry, aby dwie godziny spowiadać. Penitentów nie spotkałem zbyt wielu. Co
miesiąc za to kończąc mój dyżur w konfesjonale i wychodząc z katedry,
pozdrawiałem jej proboszcza, który w pierwszych dniach każdego miesiąca,
odpowiedzialnie, osobiście, pieczołowicie zawieszał w gablocie od strony ulicy
szczegółowy bilans rozliczeń ekonomicznych swej parafii.
***
Być może warto więc z uwagą spojrzeć
w połprzymknięte oczy papieża podczas Mszy na Jasnej Górze i podsłuchać, co
szeptały opuszczone nieco w dół wargi Franciszka w Krakowie. Za rok przypada
dziesiąta rocznica zakończenia obrad synodu w Aparecidzie. Jestem dogłębnie
przekonany, że żywy Kościół katolicki w Polsce, z Jego zdrową doktryną, sprawną
organizacją, prawdziwie katolicką liturgią i rozmachem apostolskim, jest dziś
paradoksalnie bardziej przygotowany do autentycznej aplikacji trzech,
zarysowanych w tej refleksji pomysłów z Aparecidy, niż skonfliktowana
ideologiami, przesycona sprzecznymi naukami i bardzo osłabiona funkcjonalnie
katolicka wspólnota w Ameryce Południowej. Na tym bowiem kontynencie Kościół
musi najpierw przeprowadzić długi i roztropny proces uzdrowienia wewnętrznego,
aby dorosnąć do misji, nawrócenia i ubóstwa. A z kolei stabilnej Polsce
służyłoby jakby nowe i bardziej finezyjne otwarcie w stronę wielkiej misji międzykontynentalnej,
którą Kościołowi Powszechnemu zaproponować pragnie latynoski papież. Niedługo
po zakończeniu Światowych Dni Młodzieży w Krakowie, jeden z moich przyjaciół
księży, przysłał mi list, w którym kończąc swe pozdrowienia napisał w
przenośni: my tu w Polsce, po pielgrzymce Franciszka, wciąż odcinamy kupony...