Minęły już prawie dwa lata od
chwili, kiedy – po bardzo długiej i prawie w stu procentach przespanej podróży
lotniczej – wysiadłem na płycie lotniska w urugwajskim Carrasco. O państwie
nazywanym Urugwaj wówczas nie wiedziałem prawie nic. Gdy pierwszy raz
rozmawialiśmy z biskupem Fuentesem o palących potrzebach jego biednej diecezji,
przez głowę przebiegały mi rozmaite skojarzenia: Paragwaj, nie wiem dlaczego z
daleka bliższy mi niż Urugwaj, Forlán, Suárez i Cavani, pampa, konie i dalej białe, nie zapisane niczym
strony. Lotnisko w Carrasco jest niewielkie, bo też niewielu ludziom podoba się
wybierać gdzieś na koniec świata. Za to pierwszy raz w Ameryce Łacińskiej
poznałem tak skomplikowany system odprawy podróżnych i kilometrowe kolejki do
okienek celników. Potem, z biegiem czasu zacząłem rozumieć więcej. To nie
Europa. Reguł zdroworozsądkowych tu nie ma. Biało – czarnej moralności też nie.
Latynosi z czegoś muszą przecież żyć, rzeczywistość więc najczęściej przymruża jedno
oko. Zapewne bezwzględnym odruchem współczesnego podróżnika, po szczęśliwym
odzyskaniu bagażu, jest natychmiastowe podłączenie się pod sieć komórkową.
Nigdy nie zapomnę pierwszego sms, który dotarł do mnie z Polski. Wysłał mi go trochę
żartem ks. Stefan, znawca tego regionu. Wiadomość tekstowa odebrana w Urugwaju
z Polski, była autentycznym, a zarazem żartobliwym cytatem wypowiedzi
anonimowej stewardessy, która przywitać miała kiedyś podróżnych w Montevideo
następującym komentarzem: “Bienvenido a
la República Oriental del Uruguay, que tiene tres millones de habitantes, que
comparten su territorio de 187.000 km cuadrados, con veintitres millones de
ovejas y diez millones de vacas”.
Dla niewtajemniczonych w zawiłości pięknego języka hiszpańskiego, wiadomość ta
wyjaśniała mi, że oto znalazłem się w kraju, który zamieszkuje około trzech
milionów mieszkańców, mieszczących się na stu osiemdzięsieciu siedmiu tysiącach
kilometrów kwadratowych terytorium swego państwa, dzieląc przestrzeń życiową z
dwudziestoma trzema milionami owiec i dziesięcioma milionami krów.
Te proporcje nie są wyssane z palca
– przeciwnie: paradoksalność statystyczna, etniczna, społeczna lub
światopoglądowa to stała cecha tego małego kraju, polityczną przebiegłością
Anglików, w drugiej połowie osiemnastego wieku, na siłę wyciśniętego między
imperium hiszpańskie na południu – Argentynę oraz dominium portugalskie na
północy – Brazylię. Najpierw tereny, które dziś tworzą terytorium Urugwaju,
wchodziły w skład kolonialnych latyfundiów Hiszpanii, nosząc stosowaną czasem
do dziś nazwę – La Banda Oriental: czyli Wschodni Brzeg. Potem swoje
dyplomatyczne palce w rejon La Platy usiłowali wepchnąć Anglicy, nieco
zazdrośni o hiszpańsko – portugalską dominację na całym kontynencie Ameryki
Południowej. I tak, w skutek machinacji politycznej synów Albionu, tereny
dawnej Bandy Oriental zaczęły przejawiać żywą chęć autostanowienia, która
dopełniła się sukcesem niezależności państwowej, ogłoszonej w roku 1830. Tak
powstała Wschodnia Republika Urugwaju.
Myślę, że Urugwaj jest jedynym krajem
świata, w którym połowa populacji narodu żyje w stolicy państwa – w Montevideo.
Miasto położone nad La Platą nie jest wielką metropolią, za to na pierwszy rzut
oka szokują tu skrajności: od dzielnic elit po zaułki nędzy. Od pięknych,
kolonialnych zabytków po nieład, bród i wilgoć. Od strzeżonych przez policję,
zagranicznych wycieczek, po niewyjaśnione zabójstwa nocą i od ekspozycji prac
latynoskich artystów na wybrzeżu, po handlarzy narkotyków, których tutaj nigdy
nie brakuje. Z zawiłości i paradoksów polityki zrodził się Urugwaj, w wielu
podobnych zawiłościach kształtuje się dziś jego współczesne oblicze. Szanowny
turysta opuszcza Montevideo, aby zaraz poznać od nowa krainę pełną bogatych
niespodzianek, pytań i sporów: Urugwaj to kraj biednych czy bogatych? To
państwo o ustroju demokratycznym, czy też oligarchia, którą politycy łatwo mogą
kontrolować? Czy ten naród wytworzył już własną kulturę, czy też wszystko w
Urugwaju jest jedynie kopią obyczajów wielkiej, sąsiedniej Argentyny? I gdzie
tak naprawdę powstało tango oraz gdzie najczęściej śpiewał Gardel: po
wschodniej, czy zachodniej stronie La Platy? Coraz częściej jestem przekonany,
że na te wszystkie wątpliwości nie ma jednoznacznej odpowiedzi.
Dla nas jednak najbardziej palącym
zagadnieniem Urugwaju jest jego przysłowiowy, osławiony, dogmatyczny,
nienaruszalny i rzeczywiście imponująco silny ateizm, areligijność i laicyzm. Jak
do tego mogło dojść? Że pomiędzy oceanem wiary chrześcijańskiej, czyli
katolicką Argentyną, a morzem duchowego pobudzenia ewangelicznego, czyli
Brazylią, udało się jakimś sposobem trzech milionów dusz ludzkich pozbawić
jakiegolowiek odruchu duchowego? Jak to możliwe? Czasem niektórzy żartują, że
Urugwajczyk jest mocnym argumentem przeciwko twierdzeniom pierwszego pragrafu
Katechizmu: otóż nie zawsze z natury swej człowiek otwarty jest na Boga. W
kraju tym praktykuje wiarę katolicką może dwa procent jego mieszkańców –
natomiast innej konkurencji religijnej nie widać. Mój biskup stan duchowy
Urugwaju nazywa z przekąsem ignorancją obowiązkową – wpojoną wszystkim, równo,
pedagogicznie od dziecka. Ateizm stanowi bowiem kręgosłup urugwajskiej
konstytucji od wieków. Zręczna inżynieria dusz doprowadziła do powstania
eksperymentalnego społeczeństwa, w którym zasadą jest nieświadomość
rzeczywistości nadprzyrodzonej. Proces ten, moim zdaniem, składa się z trzech
momentów postępowych, które warto prześledzić, z ogromnym pożytkiem dla
potomnych.
1.
Efekt
Vareli
Profil José Pedro Vareli, uchwycony nawet już na pierwszych jego
fotografiach, jest zdecydowanie marksistowski. Varela to mężczyzna o surowym
wzroku. Ostrza i pioruny jego oczu przecinają anachroniczne więzy aktualnego
czasu. On patrzy zawsze dalej, gdzieś tam bowiem znajduje się idealna
odpowiedź, owo tu i teraz jest natomiast z reguły godne reformowania. W
epoce, w której przypadło mu żyć, podróż do Europy była społeczną nobilitacją.
Status materialny rodziców młodego José Pedro pozwalał na taki kaprys. Sen europejski sentymentalnego
idealisty dopełnił się w latach 1867 – 1868. Podczas wyjazdu na Stary Kontynent
Varela nie marnował czasu, zaprzyjaźniając się przede
wszystkim z Victorem Hugo - wybitnym pisarzem, który początkującego wówczas,
urugwajskiego socjologa i myśliciela, szeroko wprowadzał w myśl Augusta Comte‘a.
Comte na zawsze będzie już przewodnim autorytetem, natchnieniem i mistrzem w
późniejszych latach i działaniach Vareli. Z Paryża do Urugwaju młody filozof
wraca przez Stany Zjednoczone, gdzie z kolei zawiera dobrą znajomość z
argentyńskim liberałem Domingo Faustino Sarmiento. Natchniony ideologiczną,
europejską pielgrzymką Varela postanawia bez zwłoki włączyć się w proces
społecznej reformy Urugwaju.
Co prawda nie jest mu łatwo, ponieważ w
kraju wówczas zaczyna systematycznie dochodzić do głosu surowa dyktatura pułkownika
Latorre, z którym José
Pedro nie chce mieć przecież na początku nic wspólnego. Varela jest lewicowym
ideowcem, a dyktator Latorre pragmatykiem. Varela nosi swą głowę wysoko,
dumnie, jak czerwony sztandar rewolucji, co pozwala zachować mu ostentacyjny
dystans wobec wszelkich, barbarzyńskich knowań i układów. Za to Latorre chodzi
po ziemi. Pułkownikowi potrzebny jest ktoś właśnie taki jak Varela – człowiek
spoza mundurów. W roku 1876 zawierają dwulicową umowę. José Pedro ustala sam w sobie, że na ducha rewolucji nad
La Platą można czekać w nieskończoność, a wielka idea lewicowa domaga się czynu
już dziś. W rządzie krwawego Latorre Varela odpowiada za edukację, którą szybko
zamienia w propagandę. Naczelnym hasłem wychowawczego eksperymentu ministra
szkolnictwa w rządzie dyktatora jest: szkoła obowiązkowa dla wszystkich,
bezpłatna i... laicka – co od tego momentu w Urugwaju oznaczać będzie: fanatycznie
ateistyczna, a nawet antychrześcijańska. Trzeba oddać sprawiedliwość ministrowi
edukacji – jak twierdzą niektórzy, urugwajscy historycy – i zaznaczyć, że sam
Varela był tym lewakiem, który jeszcze w wychowaniu chrześcijańskim widział
czysto praktyczny, humanistyczny sens. Wiary więc nie dopuszczał do głosu, ale
zalecał, by dzieci w szkołach państwowych umiały “Ojcze nasz” – zapobiec to
miało drastycznej separacji historycznej i pochopnemu wykorzenianiu kulturowego
kontekstu.
Ale
tak jak sam José
Pedro Varela, niesiony natchnieniem ideologicznej reformy, padł nagle w kwiecie
swej młodości, rażony nieuleczalną gruźlicą, tak cały stworzony przez niego
system pedagogiczny Urugwaju, tę lewicową toksynę chłonie w siebie,
multiplikuje i podtrzymuje do dziś. Edukacja pokoleń Urugwajczyków poraża. System
wychowania publicznego polega bowiem na negowaniu chrześcijaństwa: od przekazu
etycznego, po wizję człowieka, aż do skrajnie antyklerykalnej interpretacji
historii, przekazywanej systematycznie, metodycznie, regularnie młodym
pokoleniom nad La Platą. Pamiętam jak kilka miesięcy temu zgłosiła się do mnie
studentka księgowości, która musiała zdać również egzamin z pedagogiki.
Zmagania z humanistyczną treścią nie szły jej jakoś na rękę, dlatego wzywała
pomocy. Pomogłem, a przy okazji naczytałem się miejscowej propagandy, w której
leitmotivem podkreślonym na czerwono było tendencyjne rozróżnienie modelu
rodziny nazywanej tradycyjną, chrześcijańską, zwiędła, anachroniczną, męsko –
damską z dziećmi, od nowożytnej pary, wyzwolonej, płciowo dowolnej i w pełni moralnie swobodnej. Tak tutaj od
wieków naucza się wszystkich. Katolików do szkół oficjalnie się nie wpuszcza.
2.
Batllizm
Z
czasem reforma edukacji autorstwa Vareli, wyglądając swych pierwszych sukcesów,
przeobraża się w bardziej zorganizowane działanie systemowe pod postacią tak
zwanej ideologii batllizmu. Na początku dwudziestego wieku do
władzy w tym rejonie La Platy dochodzi ugrupowanie, które w historii Urugwaju
cieszyło się zmiennym szczęściem i poparciem tubylców: od entuzjazmu, po
całkowite odrzucenie. Partia Kolorowych („Colorado”) ze skutecznym
zaangażowaniem zaczyna wprowadzać w życie społeczne coś, co nazywa ideologią
batllizmu. Nazwa typowo masońskiego i ateistycznego systemu pochodzi od jego
twórcy – prezydenta dwóch kadencji w Urugwaju: José Batlle y Ordoñez – po trochu
dziennikarza, po trochu polityka, który w roku 1913 wydaje swoje dziełko
„Apuntes”, kreśląc w nim śmiały plan budowy La Banda Oriental na bazie
swoistego humanizmu i liberalizmu. Tak naprawdę jednak jądrem programu Batlle y Ordoñez jest ideologiczna laicyzacja
urugwajskiego świata, silny antyklerykalizm i zupełna ale to zupełna separacja
państwa od religii katolickiej – prezydent jest tu drastycznie radykalnym
egzekutorem testamentu ideowego Vareli. Skąd ta wrogość wobec chrześcijaństwa?
Jak
zawsze z ludzkiej ułomności. Naprawdę, niezmiernie rzadko ten lub inny
modernizm rodzi się w zwojach mózgowych konkretnego myśliciela – z reguły
pobudki obrazoburcze pochodzą z niższego poziomu niż głowa. Niezmordowaną
inspirację dla wpływowych elit politycznych od wieków po wiek wieków stanowi
Henryk
VIII, który zmienił moralność i wiarę, gdy pokłocił się z papieżem. Batlle y Ordoñez natomiast był uczuciowym Latynosem.
Zakochał się więc raz i ożenił, a potem szybko wściekł się na swoją panią i
publicznie zażądał rozwodu. W owych czasach nad La Platą działa jednakże i
cieszy się ogromnym wpływem Liga Kobiet, która nie ukrywa swych sympatii
katolickich. Mapa Ameryki Łacińskiej, to prawda, czasem zbyt równo i boleśnie,
dzieli się na eleganckich, bogatych i wpływowych, którzy chodzą do kościoła i
na resztę świata ze wszystkich przedmieści na lewo. Po skandalicznym rozwodzie
prezydenta, który nie powstrzymał się od publicznych zniewag pod adresem małżonki,
katolicka Liga Kobiet staje w obronie skrzywdzonej niewiasty, nie szczędząc
swemu przywódcy słów moralnego potępienia. Polityk nie tylko nigdy nie
przełknie tego, kto i jak go obraził, ale natychmiast urażoną dumę zamieni w
ideologię.
Batlle
y Ordoñez opiera swój plan na doświadczeniach francuskiego jakobinizmu, wszak działaczy
Partii Kolorowych z rewolucjonistami paryskimi łączy jedna loża masońska – jest
tylko subtelna różnica między Francją a Urugwajem, a mianowicie iż tu, w
Ameryce Łacińskiej do masonerii należy się z chlubą i oficjalnie. We Francji
efekty ideologicznych, masońskich usiłowań przyniosły połowiczny skutek, za to
w Urugwaju batllizm działa do dziś. Zatem wzorem jakobinów lecz już na stałe
Batlle y Ordoñez dokonał transformacji mentalnej świata – z wizji
chrześcijańskiej na jej podrobione protezy. Jak to wygląda? Bardzo prosto: do
dzieła rusza machina propagandy, której fundusze są tak ogromne, że wobec ich
potężnych nakładów niewiele zdziałać może proste przepowiadanie ubogich
misjonarzy. Kiedy więc Kościół przygotowuje swoich wiernych do przeżywania Świąt
Bożego Narodzenia, batllizm przekłada wajchę i w oficjalnej propagandzie
zastępuje tę chrześcijańską uroczystość zaproszeniem na Dzień Plaży, tudzież Tradycyjne
Święto Rodzin. Gdy świat chrześcijański usiłuje skupić swego ducha na
misteriach wielkopostnych, batlliści tańczą w upojnej gorączce karnawału,
wszystkich zapraszając do tanga, samby, techno lub flamenco. A kiedy Kościół
Niedzielą Palmową inicjuje Wielki Tydzień, władza wywozi ludzi na Tydzień
Turystyki. Tak to działa i o wiele bardziej. Przybijanie chytrej, laickiej
nomenklatury do pamięci mieszkańców orientalnego społeczeństwa jest naprawdę
skuteczne. Po latach ogromna większość nie ma tu pojęcia o duszy. Już na
początku swego pobytu w Aiguá, miasteczku mojej pierwszej, urugwajskiej
placówki, zaprzyjaźniłem się z Arielem i jego żoną Margaritą, którzy tutaj
– z własnych środków, jak szaleńcy – utworzyli publiczne muzeum. Pewnego dnia
Ariel pokazał mi znalezioną gdzieś w śmieciach, starożytną kronikę miasteczka.
Ono dziś nazywa się tylko Aiguá
lecz tak naprawdę od początku nosiło nazwę San Antonio de Aiguá. Niby niewinnej
redukcji dokonano podczas pierwszego spisu administracyjnego w państwie za rządów
Batlle y Ordoñez. To było cechą charakterystyczną administracji urażonego w
swej pysze prezydenta – i to wtedy też, na początku dwudziestego stulecia, z wielu
zakątków Urugwaju, jakby jedną, ciemną nocą, usunięto wszelkie nazwy
chrześcijańskie: San Miguél, San Andrés, San Ramón i inne, podstawiając w to
miejsce rewolucyjne 25 de Mayo lub 18 de Julio.
3.
Nasz
Pepe
W Europie – pewnie dlatego, że dla
dominujących w niej dziś środowisk lewicowych sentymentalistów, temat ten jest
krępujący – bardzo mało pisze się i mówi o politycznym planie, który z kolei w
latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, miał fundamentalne znaczenie dla
ocalenia wolności i kapitalizmu świata nad La Platą. Myślę tu o planie
nazywanym „Condor”, który w opozycji wobec moskiewsko – kubańskiego komunizmu,
zjednoczył trzy, prawicowe junty wojskowe: Pinocheta z Chile, Videli z Argentyny
i Bordaberry‘ego z Urugwaju. Bardzo trudno jest dokonać historycznego i
moralnego balansu tego czasu. Zabierając się do analizy planu „Condor”, wielu
doświadcza konfuzji. Z jednej bowiem strony rządy wojskowych w tych trzech,
kluczowych politycznie krajach Ameryki Południowej, to epoka krwawych
prześladowań, aresztowań i restrykcji. To cios pod stołem i brzydki zabór
demokracji. Z drugiej strony, gdyby nie brutalna taktyka Pinocheta, Videli i
Bordaberry‘ego, demokracja – oddana po bolesnych czystkach ponownie w ręce
ludzi – już w latach sześćdziesiątych tutaj przekształciłaby się rewolucyjnie w
koszmar moskiewsko - kubańskiej demokracji ludowej. To dlatego nikt nie jest w
stanie udzielić pozytywnej, bądź negatywnej odpowiedzi na pytanie o etyczną ocenę
planu „Condor”. Krew za krew. Choć przepraszam: ci, którzy dziś zarządzają
Urugwajem, myślą jednoznacznie – dopiero teraz Banda Oriental kroczy we
właściwą stronę. W skutek złożenia bowiem władzy przez wojskowych, na wysokie
stołki paradoksem plebiscytów, wdrapali się po latach ci, którzy w czasie
militarnej junty usiłowali do pałaców wnosić czerwone sztandary, chowali się po
studniach lub gineli roztrzeliwani na placach – guerilleros, komunistyczni
partyzanci, przyjaciele Fidela, dawniej zgrupowani w bojówce noszącej nazwę
„Tupamaros”, dziś wbici w eleganckie garnitury rządzącej partii Frente Amplio.
A na ich czele idol biedaków – nasz Pepe.
José
Alberto Mujica Cordano pochodzi z prawicowej rodziny baskijskich emigrantów.
Jest jednak z przekonania komunistą i jednym z głównych twórców “Tupamaros” –
partyzantki, która w latach sześćdziesiątych usiłowała w Urugwaju instalować
system kubańskiej rewolucji. Biografia Pepe Mujici posłużyć może za materiał do
znakomitego filmu sensacyjnego: pościgi i zabójstwa, kradzieże i pojedynki, ukrywanie
się i zdrady. W końcu Mujica osadzony przez wojskowych w stołecznym więzieniu w
Punta Carretas, wita się prawie ze śmiercią – na jej progu jednak, w roku 1985
zastaje go niespodziewanie amnestia. Pepe sprawnie przepina się do polityki, a
w roku 2009, grając bezkarnego populistę, zgarnia większość głosów, dosięgając
prezydentury. Od tego czasu Urugwaj to dwie reakcje człowieka: wykształconego,
który słuchając sentencji Mujicy przeklina lub przynajmniej zatyka sobie uszy
oraz biedaka, robotnika albo żebraka, który w tym samym momencie uśmiecha się
błogo i wzdycha: nasz Pepe. Światu znany jest z tego, że jako prezydent bawił
się w Janosika, nie mieszkał wcale w pałacu lecz na wsi, chodził w gumakach, a
koszula wystawała mu ze spodni. Salony europejskie mdlały z zachwytu. Moje
osobiste zdumienie sięgnęło szczytu rok temu, gdy całą laurkę pochwał
urugwajskiego prezydenta przeczytać mogłem na jednym z popularnych, polskich,
katolickich portali: że ludzki jest to polityk – dowodził duchowny autor
artykułu pisanego na odległość - nie wynosi się, grzebie motyką w ogródku i
gada slangiem jak wszyscy. Jak łatwo zapomina się nam o zdroworozsądkowym myśleniu.
Ten podobno ludzki polityk, całkowicie odpowiedzialny jest za wprowadzenie w
Urugwaju wszystkich, moralnych eksperymentów, które jednym pociągnięciem pióra
wykańczając intuicję Vareli i Batlle, zafundowały Bandzie Oriental poważną,
społeczną agonię, legalizując w początkach nowego tysiąclecia homoseksualne
związki, aborcję, eutanazję na życzenie oraz – pierwszy raz w historii świata –
dostępną dla wszystkich marihuanę.
*
*
Podczas sprawowania Mszy Świętej, w
chwilach refleksji, lubię patrzeć na ludzi obecnych w kościele. Nigdy nie ma
tłumów i właściwie od pierwszych miesięcy każdego zna się tutaj osobiście,
nieco potem zaraz z życiorysu – choć wiele zależy od stopnia zaufania. Taka
więź w pracy duszpasterskiej jest czymś niepowtarzalnym. To przewaga Urugwaju: spowodowany
ograniczoną ilością parafian dostęp osobisty do każdego. Czasem przychodzą
chwile, w których dosięga mnie pokusa liczenia ludzi w ławkach. Szybko staram
się jednak otrząsać z odrętwienia i raczej dochodzić do pojedynczego człowieka,
skracać dystans, poznawać, rozumieć, przemilczeć, zaradzić. Nie ukrywam, że
irytują mnie teraz jeszcze bardziej nierealne narzekania duszpasterzy, którzy
pracują w środowisku czysto katolickim. Może to tak jest, że bardziej się ceni
to, co się ma, gdy ma się to na sposób mało oczywisty.
Z tej krótkiej analizy ateistycznego
eksperymentu społecznego, nazywanego od ponad dwustu lat Urugwajem, chciałbym
wyciągnąć dwa, pozytywne wnioski. Pierwszy – nie da się wykorzenić bez śladu
nadprzyrodzoności z wnętrza duszy człowieka. Można ją skutecznie przyciąć i
zniekształcić ale wykarczować nigdy. La Banda Oriental jest więc krajem
niedoskonale bezbożnym, bo choć ludzi skuteczną propagandą formuje się na nowoczesnych
ateistów, to jednak ów wymuszony proces zmierza zdecydowanie nie tyle do powstania
perfekcyjnych struktur technicznego modernizmu, co raczej do masowej produkcji
pokoleń chronicznie załamanych w wewnętrznej ignorancji. Człowiek wychowany
w takim społeczeństwie nie traci odwiecznych pytań, natomiast traci zupełnie
możliwość dojścia do pełnej, obiektywnej odpowiedzi: stąd urugwajskie
społeczeństwo jest przestrzenią powszechnej, poważnej, groźnej depresji. I
chrześcijaństwo może mieć tu wszystko do powiedzenia. Kościół musi jedynie
przestać nalegać w takim miejscu na swe silne, instytucjonalne i statystyczne
funkcjonowanie, godząc się z marginalizacją wpływów - angażując natomiast cały
swój autentyzm duchowego, egzystencjalnego i moralnego przesłania.
Paradoksalnie Kościół również na tym zyskuje. Rezygnując z zewnętrznej
apologii, łatwo przekształca swą strukturę w ewangeliczną wspólnotę osób
mówiących do siebie tym samym językiem życia i wiary.
Drugi wniosek – nigdy jednak społeczność chrześcijan nie może zawiesić walki o swój pełny udział w życiu publicznym. Kraj zniekształcony infekcją ideologicznego ateizmu potrzebuje o wiele bardziej przemyślanej reaktywacji katolickiej nauki społecznej. Wiem, że wielu katolikom głos społeczny Kościoła kojarzy się zaraz z polityką. Musi być jednak coś pomiędzy prymitywnym, dzielącym na złą lewicę i dobrą prawicę kaznodziejstwem, a klęcznikową, uniesioną w oderwanych od ziemi litaniach pobożnością. Tym czymś zdecydowanie jest udział w życiu kultury, polityki, mediów i edukacji publicznej, chrześcijan laików wykształconych, ambitnych, moralnie stabilnych, którzy na wszelki wypadek nie będą przypinać sobie do koszuli żadnych obrazków z kolędy, za to swoim prawym postępowaniem wygrają bitwę o ład i sprawiedliwość. Zdrowe powietrze społeczne nie polega na siłowej katolizacji wszystkich – wszyscy bowiem mają zawsze całkowitą wolność wyboru co do spraw wiary – natomiast przejrzyste prawo, kultura lub edukacja są jak żyzna gleba, na której posiew ewangelizacji może wzrastać z publicznym pożytkiem dla wszystkich. Takich chrześcijan społeczników Kościół urugwajski musi sobie na razie wychować.
Drugi wniosek – nigdy jednak społeczność chrześcijan nie może zawiesić walki o swój pełny udział w życiu publicznym. Kraj zniekształcony infekcją ideologicznego ateizmu potrzebuje o wiele bardziej przemyślanej reaktywacji katolickiej nauki społecznej. Wiem, że wielu katolikom głos społeczny Kościoła kojarzy się zaraz z polityką. Musi być jednak coś pomiędzy prymitywnym, dzielącym na złą lewicę i dobrą prawicę kaznodziejstwem, a klęcznikową, uniesioną w oderwanych od ziemi litaniach pobożnością. Tym czymś zdecydowanie jest udział w życiu kultury, polityki, mediów i edukacji publicznej, chrześcijan laików wykształconych, ambitnych, moralnie stabilnych, którzy na wszelki wypadek nie będą przypinać sobie do koszuli żadnych obrazków z kolędy, za to swoim prawym postępowaniem wygrają bitwę o ład i sprawiedliwość. Zdrowe powietrze społeczne nie polega na siłowej katolizacji wszystkich – wszyscy bowiem mają zawsze całkowitą wolność wyboru co do spraw wiary – natomiast przejrzyste prawo, kultura lub edukacja są jak żyzna gleba, na której posiew ewangelizacji może wzrastać z publicznym pożytkiem dla wszystkich. Takich chrześcijan społeczników Kościół urugwajski musi sobie na razie wychować.
Z zaciekawieniem, od kilku tygodni, obserwuję
w urugwajskich mediach ożywioną dyskusję nad propozycją, jaką złożył ratuszowi
w Montevideo katolicki kardynał Daniel Sturla. Otóż od kilku lat wzdłuż
turystycznego wybrzeża stolicy kraju, organizowana jest raz do roku różańcowa
procesja, w której uczestniczą już tysiące katolickich rodzin z dziećmi.
Kardynał zatem, jako przedstawiciel episkopatu kraju, zaproponował, iż Kościół
katolicki ufunduje i utrzyma w tym miejscu figurę Matki Bożej – na tym samym
spacerniaku znajdują się rozmaite rzeźby bożków koreańskich czy samego Buddy. W
ratuszu zawrzało od histerii: nietolerancja, niecna próba narzucania wszystkim
jednej religii, łamanie ateistycznej konstytucji, zamach stanu nad wolnością
obywateli. Z podziwem obserwuję spokój i stanowczość Kardynała, z jakimi
próbuje on udzielać dziennikarzom wyważonej odpowiedzi. I dumny jestem póki co
ze swej polskości, bo jak dotąd jedynym pomnikiem katolickiego świętego w Urugwaju,
postawionym niedaleko publicznego terminalu, jest niewysoki monument papieża
Polaka, który prawie trzydzieści lat temu odwiedził dwukrotnie najmniejszy kraj
nad La Platą.